niedziela, 30 grudnia 2018

Moja przemiana, jako idealne podsumowanie 2018 roku

Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi, że tydzień, a słownie SIEDIEM DNI, może zmienić człowieka, zaśmiałabym się tak głośno, że słychać by mnie było kilka bloków dalej. Teraz już wiem, że jest to możliwe.


Zwlekałam z napisaniem tego posta bardzo długo, praktycznie do samego końca. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że trochę obawiałam się rzucenia słowa na wiatr. Dziś nie rzucę. Koniec roku jest idealnym momentem na podsumowanie tego mijającego. Jest też w końcu idealnym momentem na opisanie mojej zmiany.  

Każdy kto kiedyś interesował się obozami, które organizuje Ania Lewandowska dobrze wie, że miejsca rozchodzą się niezwykle szybkim tempie. Mi nie udało się ‚załapać’ za pierwszym razem na ten wiosenny, jednak podświadomie czułam, pojadę na ten obóz. Intuicja nie zawiodła i stało się, w maju byłam już w Dojo. Teraz, kiedy minęło już ponad pół roku od powrotu, wiem, że zmiany jakie wtedy we mnie zaszły nie są chwilowe, są na zawsze. Z głową pełną niepewności jechałam poćwiczyć, poskakać, odpocząć, sprawdzić się. To z czym spotkałam się na miejscu przeszło moje najśmielsze oczekiwania..wszechobecny uśmiech, pozytywna energia i wiele wsparcia (to ludzie, których poznałam w Dojo stali się później dla mnie ogromną podporą w ciężkich chwilach). Długo broniłam się przed tym, co tak naprawdę było tam dla mnie przygotowane. Nie były to ciężkie treningi, hektolitry wylanego potu, czasem kilka łez bezsilności. Była to zmiana myślenia o sobie samej. 
Kiedyś wydawało mi się, że jak schudnę to już będę fajna i się polubię. Nic bardziej mylnego. Nadal tkwiłam w martwym punkcie. Przybierałam różne maski, pozwalające ukryć mi to, co tak naprawdę czuję. Ukrywały brak pewności siebie, świadomości swoich mocnych stron. To, że zgubiłam ponad dwadzieścia pięć kilogramów sprawiło, że z większą łagodnością patrzyłam na siebie w lustrze, jednak nadal potrafiłam sobie nieźle nawtykać. Tak, sama sobie. Jaka to jestem gruba, do niczego się nie nadaję.
Co takiego wydarzyło się na obozie? Zapewne dla większości osób nie było w tym nic specjalnego. Mijały dni, obóz trwał,  były treningi, wykłady, ale równolegle do tych wszystkich zaplanowanych wydarzeń trwała też moja walka, z której za każdym razem wychodziłam jako zwyciężczyni. Jedna z tych walk, zostawiła ogromny ślad w mojej pamięci. To była środa, czwarty dzień obozu. Poranny trening i boot camp. Zmęczenie było już bardzo odczuwalne. Podczas jednego z ćwiczeń naprawdę nie dawałam już, złapał mnie wielki kryzys i wtedy pomyślałam sobie „Kurcze Kasia dasz radę, przecież jesteś silna! Tyle już przeszłaś, to te ćwiczenia nie są dla Ciebie niczym trudnym!”. Tak, wtedy naprawdę uwierzyłam w siebie. Pierwszy raz od dłuższego czasu. Wtedy też pojawiła się w głowie druga myśl „Już nigdy nie pomyślę o sobie, że jestem słaba”. Przecież nie jestem! :) Teraz mam tego świadomość i za każdym razem, kiedy pojawia się cień zwątpienia przypominam sobie tę chwilę.
Co się zmieniło? Polubiłam siebie :) Staję przed lustrem i uśmiecham się sama do siebie. Naprawdę! Wiem, że jestem wartościowym człowiekiem, dobrze wyglądam i mam światu wiele do zaoferowania. Walczę o swoje marzenia i nie poddaje się. To chyba najcenniejsza "pamiątka", jaką przywiozłam z obozu. A pomyśleć, że jechałam tam tylko poćwiczyć ;) Wróciłam silniejsza, świadoma swoich zalet, pełna pozytywnej energii, która nie opuszcza mnie do tej pory :)

Jutro ostatni dzień 2018 roku..jaki on był?
Nie będę ukrywać, był trudny, ale właśnie to sprawiło, że był bardzo wyjątkowy. Był to rok naprawdę wielkich zmian, zmian na lepsze. Rok spełnionych marzeń, niezapomnianych podróży, niesamowitych chwil, niespodzianek, rozwoju. Rok pokonywania strachu i własnych słabości. Rok, w którym poznałam wiele cudownych osób, które mam nadzieje zostaną w moim życiu na dłużej. Rok wielkiego wsparcia, też od osób, które już od od dawna są w moim życiu. Rok, który pokazał, jak silna jestem i jak wiele mogę osiągnąć dzięki swojej pracy i uporowi. Rok, w którym w końcu polubiłam siebie :) 2018 był magiczny, wspaniały, przełomowy.
Kończę go silniejsza, z wielkim uśmiechem i ciekawa, co przyniesie 2019 :) 
To będzie mój rok! Zobaczycie :) 



poniedziałek, 24 grudnia 2018

W ten świąteczny czas

Kochani,

w ten świąteczny czas odpocznijmy od codziennych problemów i trosk, zatrzymajmy się na chwilę i spędźmy go z ludźmi, których kochamy.
Uśmiechajmy się i bądźmy dla siebie dobrzy. Nie tylko od święta :)
O reszcie będziemy myśleć za kilka dni ;)

Pełnych radości, magii i spokoju Świąt Bożego Narodzenia!

Kasia

wtorek, 18 grudnia 2018

Przedświąteczne wyzwania

Ten post miał pojawić się na blogu jakieś dziesięć dni temu, jednak natłok pracy i ciągła gonitwa, nie do końca wiadomo za czym, spowodowały, że do tej pory pozostawał jedynie w moim notatniku.
Postanowiłam więc udostępnić go w niezmienionym stanie, z małymi dopiskami.

Niedziela, 9 grudnia 2018

Okres przedświąteczny w pełni. Ilość osób w galeriach handlowych na metr kwadratowy znacznie wzrosla. Wszyscy gdzieś pędzą, spiesza się nie wiadomo dokąd. W sklepach kilometrowe kolejki do kas, wózki wypełnione bardziej niż po brzegi. Czy tak właśnie powinien wyglądać radosny czas oczekiwania na Święta? Mam ważenie, że teraz liczy się tylko to, kto dostanie lepszy prezent i czy stół na pewno będzie się uginał od nadmiaru potraw. Obym się myliła :) 
Święta to przecież radosny czas spędzony z rodziną, to kolędy, choinka, magiczna atmosfera i dopiero później cała reszta. Oczywiście nie wyobrażam sobie Świąt bez unoszącego się w domu zapachu pierniczków czy barszczu z uszkami, ale zdecydowanie nie jestem zwolennikiem objadania się do granic możliwości. 

Czas oczekiwania na Święta od dzieciństwa kojarzy mi się z kalendarzem adwentowym. Kto go nie miał, bądź nie ma do tej pory? Zawsze w słodki sposób pomagał odliczać te długie dni do Wigilii, prezentów. Odkąd z tego wyrosłam, albo inaczej, odkąd postanowiłam ograniczyć ilość znalazłam dwa, których postanowiłam się trzymać. To codzienne wyzwania, ćwiczenia mentalne albo po prostu zwykle czynności, przypominające mi o tym, że powinnam zadbać o siebie i czasem też osoby w okół mnie. Naprawdę mi się on podoba! Bardzo fajny pomysł. Dziś na przykład wypada dzień, w którym powinnam iść na spacer oraz upiec ciasto dla sąsiada. Akurat na dziś mam zaplanowane zrobienie zdrowej wersji ciasta Snickers, a zamiast spaceru wybiorę się na półgodzinna przebieżkę :) Wszystko idealnie się składa :D


Kilka dni temu moim wyzwaniem było "Zrób listę 25 rzeczy, które w sobie lubisz". Zadanie dość trudne. Jeszcze kilka miesięcy temu mogłabym wpisać góra piec takich cech, które w sobie lubię. W sumie to na samym początku pomyślałabym, że nic w sobie nie lubię. Później może faktycznie te pięć cech bym wymyśliła. Teraz ku mojemu zdziwieniu uzupełniłam wszystkie dwadzieścia piec punktów. Zatrzymałam się na chwilę mniej więcej w połowie, musiałam się chwilę zastanowić i udało się dotrzeć do końca. Wow! Jestem w ogromnym szoku. 
To wyzwanie pokazało mi jak wielką metamorfozę przeszłam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jak z osoby, która nie mogła patrzeć się na siebie w lustrze, stałam się osobą, która teraz w tym lustrze się do siebie uśmiecha. Polubiłam siebie taką jaka jestem :) Nie było to łatwe, ale droga, jaką przeszłam do tego momentu, w którym się dzisiaj znajduję, warta była każdych poświęceń. Myślę, że przed końcem roku napiszę coś więcej o mojej przemianie, ponieważ ten rok to rok dla mnie bardzo przełomowy.


Wtorek, 18 grudnia 2018

Moje wyzwanie na dziś brzmiało: "Zastanów się dobrze, jakim człowiekiem chcesz być za kilka lat. Zrób dzisiaj jedną rzecz, która Cię do tego przybliży". Jakim człowiekiem chcę być za kilka lat? Chcę być człowiekiem spełnionym, więc dlatego dziś ten post :)




niedziela, 2 grudnia 2018

Witaj grudniu!

Od wczoraj mamy grudzień. Dla mnie, i pewnie dla większości z nas, to najpiękniejszy miesiąc w roku. Cudowny czas, pełen magii, ciepła i oczekiwania. Uwielbiam go. Nie tylko ze względu na Święta, Sylwester, koniec starego, a początek nowego roku. Uwielbiam go też, ponieważ grudzień to miesiąc moich urodzin. Pewnie dlatego ma dla mnie potrójnie specjalne znaczenie.
Kiedyś ubolewałam nad tym, że mam urodziny tydzień przed Wigilią, bo zawsze dostawałam prezenty związane z zimą czy Świętami. Tona ceramicznych Mikołajów, bałwanków, czy świeczek w kształcie choinki jakoś nigdy za bardzo mnie nie cieszyła. Teraz urodziny w tym czasie to czysta radość, mimo tego, że lata lecą, a przede mną ostatni rok z dwójką z przodu :D Nie dostaję już też zimowo-świątecznych prezentów, więc kolejny powód do zadowolenia. Zanim jednak doczekam się urodzin, mam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia! ;)

Przeglądając wczoraj Instagram natrafiłam na post aktorki, Moniki Mrozowskiej, która pisała o tym, że w grudniu chce zakończyć wszystkie sprawy, rozpoczęte i ciagle czekające na rozwiązanie. Postanowiłam zrobić to samo. 
Ile czasu odkładam zrobienie niektórych rzeczy? Czasami aż wstyd się przyznać. Tym sposobem mój ulubiony miesiąc rozpoczęłam z przytupem. Umyłam okna, które w zamiarze myłam już od.. żeby Was nie skłamać, maja? Na szczęście można było jeszcze przez nie zobaczyć, co dzieje się na dworze :D Poprawiłam biała farba łączenia ścian z sufitem, które były malowane w lutym, kiedy to robiłam remont pokoju. Wymagały małej korekty, a ostatnie poprawki jeszcze przede mną. Rozprawiłam się z pudełkami, które zalegały w salonie tez już ‚jakiś czas’. Wczoraj był naprawdę produktywny dzień! Zrobiłam tez listę rzeczy, która ciagle są do zrobienia..przykręcić karnisz, powiesić zasłony, zaaranżować świecąca pustka ścianę, uporządkować dokumenty. To z takich przyziemnych spraw. Coś jeszcze? Prezenty! Trzeba zamówić prezenty, bo ta lista już dawno zrobiona. Jestem ‚człowiekiem listą’. Wszystko musze mieć zapisane, żeby mieć nad wszystkim kontrolę, być dobrze zorganizowaną. A skreślanie kolejnych pozycji z listy to dopiero przyjemność :) Jak to w grudniu bywa, trzeba zastanowić się nad mijającym rokiem, postawić sobie cele na przyszły. A przy tym wszystkim znaleźć czas dla siebie, swoje przyjemności, trening i oczywiście odpoczynek :)


Pięknego grudnia! :) 

niedziela, 25 listopada 2018

Black Friday, czy na pewno taki czarny?

‚Jedyny taki piątek w roku!’ tą wiadomością bombardowały mnie od kilku dni maile, wystawy w sklepach, billboardy, ulotki. Czarny piątek, bo o nim mowa, uznawany jest za dzień, w którym możemy zrobić zakupy z największymi rabatami. O ile w Stanach tak jest, to w Polsce niekoniecznie. Nie ukrywam, sama liczyłam na jakieś drobne łupy po okazyjnych cenach. Miałam nawet przygotowana listę rzeczy, które mogłabym kupić taniej już jako prezenty świątecznie. Nic z tych rzeczy. Bluza do biegania na zimę i skarpetki, to jedyne, co opłacało się kupić. Gdyby nie grupowe zamówienie z pracy, to i skarpetek nawet by nie było. Reszta nie warta zachodu i przepychania się przez tłumy ludzi w galeriach. 

Już dzień wcześniej, czyli w czwartek wieczorem, dostałam maila, ze niektóre sklepy już rozpoczęły Czarny Piątek. Myśle sobie, a zobaczę czy jest coś ciekawego. Nie udało mi się nawet otworzyć aplikacji, serwery padły. Kiedy udało mi się ‚wejść do środka’ głośno się zaśmiałam, -20% i taki szał. Faktycznie, jeżeli ktoś robi zakupy za kilkaset złotych, ma to sens, ale gdy mowa na przykład o zwykłym, basicowym t-shircie, to uważam, że szkoda nerwów ;) 
W piątek rano podejście drugie. Sytuacja taka sama, jak poprzedniego dnia, więc postanowiłam odpuścić. Pech chciał, że miałyśmy z Siostrą coś do załatwienia w centrum handlowym i musiałyśmy tam wejść. Aż oniemiałam ze zdziwienia. Ogrom ludzi z wypełnionymi po brzegi reklamówkami. W sklepach bałagan, kolejki na dobre kilkanaście minut czekania. Brakowało tylko kobiet, które wyrywałyby sobie towar z rąk. Wtedy ogarnęła mnie refleksja. Jak niewiele nam potrzeba, aby zatracić się w tym całym zakupowym szale. Gdyby te rabaty były naprawdę duże, byłabym w stanie to zrozumieć. Nawet sama pewnie buszowałabym po sklepach. Jednak te dziesięć, piętnaście złotych więcej jestem w stanie zapłacić na rzecz spokojnych zakupów w inny, normalny, dzień. Niedługo i tak będą zimowe wyprzedaże, więc ceny wrócą do tych weekendowych, bo jak się okazało Black Friday zamienił się w Black Weekend i o miejscu parkingowym pod centrum handlowym można było jedynie pomarzyć.

Tak sobie myślę, daliśmy się nieźle nabrać..dzień wcześniej ceny różnych towarów poszły w górę, żeby na następnego spaść o dwadzieścia, trzydzieści procent. Bardzo dobry chwyt marketingowy, na który złapało się wiele osób. 



A jutro Cyber Monday.. :D

poniedziałek, 12 listopada 2018

Duma mnie rozpiera! :)

Jestem dumna. Z siebie jestem dumna. Napiszę nawet więcej, jestem z siebie dumna jak jasna cholera (o ile istnieje taka jednostka miary). Tak! :)

Nieco ponad miesiąc temu zapisując się na Bieg Niepodległości nie byłam do końca pewna tego, co robię. Mimo tego, że wiedziałam, że dam radę, w głowie miałam miliony myśli. Mój ogromny upór nie pozwolił mi na odpuścić ani na chwilę. Skoro sama sobie "rzuciłam rękawicę", to muszę ją też podnieść. Mijały dni, kolejne treningi, a ja nieśmiało zaczęłam wizualizować swój cel na ten bieg. Gdzieś po cichu chciałam dobiec na metę w czasie nie dłuższym niż 58 minut. Kilka dni przed samym biegiem dawałam sobie nawet godzinę dziesięć. Chwile przed starem chciałam już tylko dobiec na metę cała i zdrowa.

Kiedy emocje już troszeczkę opadły jestem w stanie coś napisać. ZROBIŁAM TO! :D
Moje pierwsze w życiu dziesięć kilometrów przebiegłam w 57 minut 13 sekund!!
Nie dość, że spełniłam swoje małe marzenie biegowe, to jeszcze osiągnęłam czas lepszy niż sobie to zakładałam! Kurcze, naprawdę duma mnie rozpiera, szczególnie, że jeszcze do niedawna taki dystans był dla mnie kompletnie nieosiągalny. Przecież ja nawet nie lubię biegać, a teraz chcę więcej :)

Z samego biegu pamiętam niewiele. Czas do startu się dłużył, było bardzo zimno, ale kiedy już ruszyłam, to mknęłam przed siebie. Mijałam wiele osób i biegłam, cały czas biegłam. W pewnym momencie przez chwilę zastanowiłam się, czy nie biegnę za szybko i czy starczy mi sił, żeby dobiec do mety, ale nawet nie potrafiłam zwolnić. Nogi same mnie niosły. Mały kryzys przyszedł koło ósmego kilometra, jednak wizja dwóch kilometrów do końca dała mi dodatkowego kopa. Nie zatrzymałam się ani na chwilę. Dodatkowy powód do dumy :)
A co na mecie? Najpierw nie mogłam złapać oddechu, a potem już tylko łzy radości :)

Takiego doładowania energetycznego było mi potrzeba!
Podsumowując: spełniajcie swoje marzenia! :)

niedziela, 4 listopada 2018

Sposób na szare, jesienne dni

Od samego rana próbowałam znaleźć milion trzysta pięćdziesiąt siedem wymówek, dla których nie powinnam dzisiaj biegać. Ba! Nawet nie nie powinnam wyściubiać nosa zza drzwi mieszkania.
Bo za zimno, bo za szaro, bo wieje. A może jakość powietrza nie jest wystarczająco dobra?
Fakt, dzisiejszy dzień był wyjątkowo paskudny, bury i bardzo przygnębiający. A jeszcze w piątek można było chodzić w samej ramonesce! Jednak coraz bardziej widoczne światło w lodówce zmusiło mnie do wyjścia z domu.

Wróciwszy z zakupów, stwierdziłam, że trzeba iść za ciosem. Czas na trening biegowy. W końcu za tydzień Bieg Niepodległości, więc żeby nie było siary, nie mogę odpuścić. Siódmy z ośmiu treningów przed startem. Mentalnie najtrudniejszy ze wszystkich. Tak bardzo mi się nie chciało! Krótki, bo tylko trzydziestominutowy, a dłużył się okropnie. Po dziesięciu minutach chciałam stanąć. Nie biec już dalej. Przełamałam tę chwilową słabość i skończyłam dumna z siebie bardziej niż zwykle. Nie dałam się :)
Lubię biegać w terenie, bo mogę wtedy przewietrzyć głowę i przemyśleć różne sprawy.
Dziś biegając zastanawiałam się czy to już? Czy to już nadszedł ten czas, kiedy będzie prawie cały czas ciemno? Kiedy będziemy bardziej przygnębieni niż zwykle, bo aura będzie nas zachęcać tylko do marudzenia? Chyba tak. To chyba już.
Sama ostatnio popadłam w taki marudny stan. Na szczęście szybko się opamiętałam. Nie chcę myśleć, co by było, gdybym nadal w nim tkwiła. Siedziałabym pewnie całe dnie pod kołdrą i smęciła. O nie! Co to to nie! :)
Tak sobie biegnąc i myśląc co by tu zrobić, żeby nie dać się tym paskudnym wpływom szarej jesieni wpadłam do parku. A tam..jasność! Na ziemi pełno żółtych liści, gdzie nie gdzie jeszcze czerwonych i pomarańczowych. Było pięknie. I wtedy eureka! Zaklinajmy tę szarą pogodę kolorami!
Jasne, żywe kolory w naszym ubiorze mogą choć trochę rozjaśnić nam te ciemne dni :) Nie bójmy się ich. Od razu po powrocie wyciągnęłam z szafy mój żółty sweter. Będzie idealny na kolejny taki dzień. A ich niestety będzie coraz więcej.

Pogoda na najbliższy tydzień jest obiecująca. Ma znów być wiosna. W listopadzie to trochę dziwne zjawisko, ale lubię to. Zdecydowanie powinnam mieszkać na południu Europy. Słońce, ciepło, pyszne jedzenie :)
Jednak kiedy znów powrócą te szare i zimne dni, nie zapominajmy o kolorach! I o uśmiechu! I jeszcze o aktywności fizycznej. Czerpmy z nich dobrą energię.
Bądźmy słońcem chodzącym po ziemi :)

Mój żółty sweter już czeka w gotowości :)


poniedziałek, 29 października 2018

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia

Godzina 6, włączam komputer, jeszcze w kurtce wpisuje hasło. Wyciągam butelkę półtoralitrowej wody, wypakowuje pudełka z jedzeniem, zanoszę do kuchni. Siadam za biurkiem, odpalam pocztę i pije kawę z kubka termicznego, zrobioną jeszcze w domu. Nie lubię tej biurowej, chociaż w sytuacjach kryzysowych ratuje mi życie. Nie ważne czy to poniedziałek, środa, czy piątek każdy poranek wyglada tak samo. Może czasem nie chce mi się iść do kuchni i obiad do lodówki zanoszę dopiero, jak idę na drugie śniadanie. 

Lubię przychodzić do pracy na 6. W biurze jest wtedy spokój i można nadrobić zaległości z poprzedniego dnia. Od zawsze byłam rannym ptaszkiem, wolałam wstać wcześnie rano żeby się pouczyć, niż ślęczeć do później nocy nad książkami. Tak samo jest teraz, rano moja praca jest bardziej efektywna, a ponoć o to w tym wszystkim chodzi.
O 7 w biurze zaczyna się już robić głośno. Czasami nawet za bardzo. Historie życia codziennego koleżanek siedzących nawet kilkanaście metrów przewijają się przez cały open space. Mężczyźni też są w naszym biurze, jednak oni o wiele rzadziej zabierają głos. Są po prostu mniej wylewni. A może po prostu nie chcą codziennie słuchać tego samego i dlatego zaraz po przyjściu do pracy zakładają słuchawki na uszy? Zawsze jest to jakieś wyjście.
Po opowieściach o dzieciach, mężach i teściowych następuje płynne przejście na temat „jestem taka nieszczęśliwa”, „jak bardzo mi się nie chce”, „mało zarabiam, po co tu przychodzę, skoro jest tak beznadziejnie?”. No właśnie, po co?
Przecież każdy z nas jest panem swojego losu i kiedy coś nam się nie podoba, możemy to zmienić. Tylko to z kolei wiązałoby się z wysiłkiem, jaki musielibyśmy wykonać. Znów źle.

Kiedy słyszę takie rzeczy, to w pierwszej kolejności mam ochotę uderzyć głową w biurko lub klawiaturę, w zależności od tego, co akurat znajduje się w zasięgu mojego spadającego czoła. Później następuje chwila refleksji.. Jeżeli codziennie przychodzi się do pracy z tak negatywnym nastawieniem, to jak można być zadowolonym z tego co się robi? Nie można. Co gorsza, to negatywne nastawienie udziela się również innym. Wiem, że w naturze nas, Polaków, jest ciągłe narzekanie, ale może już czas to zmienić? Zawalczmy o swoje dobre samopoczucie, o uśmiech na twarzy, o dobrą energię.

Moja praca nie jest pracą moich marzeń, ale ją lubię. Nie zarabiam milionów, ale starcza mi na moje potrzeby i nawet małe przyjemności. Czy w takim razie powinnam codziennie przychodzić do biura jak „na skazanie” i od rana nastrajać siebie (i innych) negatywnie? Nie sądzę. Każdy dzień zaczynam z uśmiechem na twarzy. A przynajmniej się staram, bo przecież jak każdy mam prawo mieć też gorszy humor. Jeżeli ja będę się uśmiechać, to prawdopodobieństwo, że zarażę kogoś swoją pozytywną energią wzrasta :)
Tak naprawdę punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Moje biurko usytuowane jest obok okna, a na zielonej ściance, oddzielającej mnie od biurka koleżanki, mam przyczepione zdjęcia. Kiedy mam gorszą chwilę, to najpierw patrzę właśnie na te zdjęcia, a potem przez okno. Odcinam się od tych wszystkich marudnych głosów. To tak trochę z przymrużeniem oka, ale uważam, że należy zadbać o otoczenie, w którym pracujemy. Ważne, abyśmy dobrze czuli się w miejscu, gdzie przychodzi nam spędzać około czterdziestu godzin tygodniowo. To tak niewiele, a może przynieść naprawdę dobry efekt :) 
A jeżeli nasza praca nie daje nam ani krzty przyjemności, to może warto pomyśleć o zmianach? Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana :) Czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę, albo..powoli, małymi kroczkami dążyć do upragnionego celu. Byle konsekwentnie. Przecież spełnienie zawodowe jest ważnym elementem zadowolenia z życia, z samego siebie. Spełnieniem marzeń.


A więc, za marzenia! :) 


...po to też piszę tego bloga :)

niedziela, 21 października 2018

Bieg Niepodległości, mój mały cel

Dwadzieścia jeden dni. Trzy tygodnie. Tyle właśnie zostało do Biegu Niepodległości w Warszawie. Mój mały biegowy cel, który postawiłam sobie już jakiś czas temu, ale zawsze było coś ważniejszego niż przygotowanie się do startu. Teraz zachęcona przez kilku znajomych w końcu się zapisałam. Pakiet startowy odebrany, numerek jest, hotel zarezerwowany, nie ma odwrotu.

11 listopada o 11:11 ruszam po swój kolejny cel - 10 kilometrów. Jestem równie podekscytowana, co przerażona. No nie, bardziej podekscytowana. Fakt, trochę się obawiam, ale wiem, że dam radę. 

Dwa stricte biegowe treningi za mną i jak się okazuje dwa przełomowe. W planie pierwszego było bieganie w średnim tempie przez 30 minut, drugiego, dzisiejszego, 40 minut. Oba dystanse przebiegłam bez zatrzymania się. Szok! Daje radę! Zawsze jak biegałam sobie rekreacyjnie po piętnastu, dwudziestu minutach, albo po prostu w połowie założonego dystansu, robiłam sobie minutowa przerwę. Okazuje się, że niepotrzebnie! Dawałam sobie fory, tylko po co? :)
Muszę przyznać, że chyba w tej kwestii nie do końca wierzyłam w swoje możliwości. Czasami miałam za szybki start lub za szybko biegłam i po kilkunastu minutach nie miałam już sił. Wystarczyło trochę zwolnić i bardziej w siebie uwierzyć :)
Naprawdę jestem z siebie zadowolona. Oby tak dalej :) 


Następny trening biegowy za dwa dni. Interwały - mój pierwszy raz. Ciekawe jak będzie :D

niedziela, 14 października 2018

Zdrowy egoizm istnieje?

Czy zdrowy egoizm istnieje? Czy stawianie swoich potrzeb na pierwszym miejscu jest dobre? Uważam, że tak.
A jak to widzą inni ludzie? Ten, jakże ostatnio popularny, temat pojawił się w dwóch na cztery przeczytane przeze mnie ostatnio książki. Nie zaczęłabym się nad tym zastanawiać, gdyby nie to, że od tego czasu w internecie również trafiłam na kilka artykułów o podobnej tematyce. 
Ile razy słyszałam od ‚znajomych’, że jestem egoistką, bo myślę o swoich potrzebach? Tysiące. Mieli rację? Nie sądzę. Choć wtedy uważałam, że jednak mają. Na szczęście przejrzałam na oczy!

Przecież tak naprawdę wszystko zaczyna się od nas. Nie można być szczęśliwym człowiekiem, dawać innym radość, jeżeli samemu jest się przygnębionym i niezadowolonym ze swojego życia. Wydaje się proste, jednak realizacja okazuje się być o wiele trudniejsza. Sama przeszłam długą drogę zanim zrozumiałam, że najpierw muszę poświecić sobie czas, zadbać o siebie, polubić się, aby potem móc to przekazać dalej :) Określajmy swoje potrzeby, mówmy o nich. Masz ochotę iść na zakupy czy poćwiczyć? Zrób to! Nie masz ochoty wychodzić z domu, mimo tego, że znajomi tak bardzo Cię namawiają? Odpocznij :) Nie da się budować poczucia własnej wartości, dobrych relacji z innymi ludźmi, robiąc rzeczy, na które nie mamy ochoty. Zmuszając się do czegoś, czego tak naprawdę nie chcemy, a chcą tego inni. W końcu popadniemy w stan głębokiej frustracji i wegetacji. Dni będą mijały, a my po prostu "przeżyjemy" nasze życie. A może lepiej zmienić nastawienie i zadbać o swoją dobrą energię? Wiadomo, czasem trzeba z czegoś zrezygnować, iść na kompromis, to też jest bardzo ważne w relacjach z innymi ludźmi, ale nie zapominajmy w tym wszystkim o sobie :) Nie dajmy się wciągnąć w pułapkę, odmawiając sobie przyjemności, aby ktoś inny był z nas zadowolony. Najprawdopodobniej nigdy nie będzie. 

Przy ‚zdrowym egoizmie’ pojawia się też według mnie ważne zagadnienie wyrozumiałości dla samych siebie. Ile razy karcimy się za coś, czego nie potrafimy lub nie możemy zrobić? Ile razy wymagamy od siebie (o wiele) za dużo? Zapewne są to milionowe liczby. Ja również co jakiś czas borykam się z tym problemem, za bardzo dążąc do perfekcjonizmu. Jednak w ostatnim czasie udało mi się zrobić ogromny krok do przodu. Miałam operację, zwolnienie, a wcześniej dwa tygodnie urlopu. Nie było mnie w pracy ponad miesiąc. Wróciłam i okazało się, że wypadłam z rytmu. Nie potrafię wytrzymać długo przy biurku, męczę się, a większość czynności w SAPie to dla mnie czarna magia. Nie wpadłam w panikę, nie włączył się we mnie wewnętrzny krytyk - CUD! Dałam sobie czas na spokojny powrót do biurowej codzienności, byłam dla siebie wyrozumiała, kiedy popełniałam jakiś błąd. Było mi z tym o wiele łatwiej :)

Pozwólmy sobie na chwile (!) słabości, dajmy sobie czas, aby dojść do upragnionego celu. Bądźmy cierpliwi i dobrzy dla siebie :) Myślę, że to klucz do sukcesu. 

środa, 10 października 2018

Szkoda czasu na zmartwienia!

Powoli kończy się moja moja dwutygodniowa nieobecność w Polsce. Minęło już dwanaście długich dni, od kiedy nie ma mnie w domu. Do powrotu zostały trzy. Tylko trzy :D
O ile uwielbiam podróże, to ten wyjazd był mi wyjątkowo ‚nie na rękę’, szczególnie, że nie jest to wyjazd rekreacyjny, a służbowy. 

Często życie stawia przed nami wyzwania, którym musimy podołać, mimo tego, że bardzo, ale to bardzo ich nie chcemy (taka trochę brutalna myśl ‚witamy w dorosłym świecie’). Tak było i w tym przypadku. Nie chciałam jechać. Buntowałam się, złościłam, czasem nawet płakałam. O niczym innym nie mogłam myśleć, jak tylko o tym jak wykręcić się z tego wyjazdu. Kiedy okazało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać mnie w Polsce, kiedy nawet laryngolog potwierdził, że mogę latać samolotem, jak piorun uderzyła mnie myśl - ,Kasia, ocknij się! Co Ty wyprawiasz?!’. Uświadomiłam sobie, że od miesiąca tracę energię, zdrowie i czas (!) na zamartwianie się sprawą, na którą kompletnie nie mam wypływu. Polecenie służbowe, trzeba jechać i już. Tylko ja mam wpływ na to w jakiej atmosferze miną mi te dwa tygodnie. Czy codziennie będę budzić się z myślą, że jestem tu za karę, chodzić wiecznie naburmuszona i smutna, czy jednak z uśmiechem podejdę do sprawy i stanę na wysokości zadania. Mam misję do wykonania i na tym powinnam się skupić. Zrobić wszystko, żeby wynieść z tego wyjazdu jak najwiecej dobrego dla siebie. I wiecie co? To pomogło! Jechałam z zupełnie innym, pozytywnym nastawieniem :) 

Z perspektywy czasu widzę ten okres, jako bardzo wartościowy. Dałam z siebie wszystko, żeby jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie i uważam, że mi się to udało. Co więcej, przełamałam swoje wewnętrzne bariery i mogę spokojnie napisać, że jestem z siebie dumna! :) Dzięki temu w naszym fińskim ‚domu’ codziennie unosiła się dobra energia, a przynajmniej ja roznosiłam ją po swoim pokoju, kuchni i salonie (no i łazience) :)


Dlaczego o tym piszę? Piszę to, ponieważ bardzo wiele osób zaprząta sobie głowę rzeczami, na które kompletnie nie ma wpływu. Tak jak ja wcześniej, traci cenny czas, który można wykorzystać na działanie. Walczmy o swoje marzenia, spełniamy je! To jest ta chwila! Nie ma co zamartwiać się na zapas, milion razy zastanawiać się nad rzeczami, które mogą nigdy nie nastąpić. Cieszmy się tym co mamy, bądźmy wdzięczni i działajmy! :) 

piątek, 7 września 2018

Wrześniowa rachunek sumienia

Nie mogłam już wysiedzieć w domu, więc przyjechałam do kawiarni. 
Chciałam być jak prawdziwa Blogerka - kawiarnia, wzmocniona latte na mleku bez laktozy, ja i komputer, jednak nie wzięłam ze sobą komputera, więc Blogerka ze mnie słaba. Może następnym razem, a tymczasem muszę zadowolić się notatnikiem w telefonie. Oczywiście wokół mnie jeszcze kilka innych osób, ale w ogóle nie zwracam na nich uwagi. Choć moze powinnam..? Nie, nie powinnam. Od jakiegoś czasu na pierwszym miejscu stawiam własne samopoczucie, ale o tym następnym razem :)

Mamy wrzesień, początek roku szkolnego. Mimo tego, że od dobrych kilkunastu (!) lat nie rozpoczynam już nowej klasy, ba, już nawet od kilku lat i październik nie oznacza dla mnie nowego roku akademickiego, to zbliżająca się jesień zawsze jest dla mnie czasem przemyśleń, podejmowania nowych wyzwań. Nawet swego rodzaju rachunkiem sumienia, bo przypominam sobie wtedy moje postanowienia noworoczne. Tak naprawdę to takie rozważania najczęściej dopadają mnie już na urlopie, kiedy czas trochę zwalnia, a ja jestem bardziej zmotywowana do zmiany swojego świata. Przynajmniej w teorii.
Co zostało z moich noworocznych postanowień? W sumie to nic..miałam uczyć się niemieckiego, nawet tego nie ruszyłam, miałam przebiec półmaraton, ale kontuzja na jakiś czas wykluczyła mnie z treningów. 
Czy mam z tego powodu wyrzuty sumienia? Nic a nic! To był wspaniały czas. Czas przewartościowania wielu spraw, czas prób, bledow, wyzwań i spełniania marzen. O właśnie! Od poczatku roku spełniam swoje marzenia, czyli jednak jedno postanowienie jest dotrzymywane :)

Czy mam jakieś jesienne cele? W tym roku nie. Trzymam sie tego jednego - bede dalej spełniać swoje marzenia, więc mam co robić :)