sobota, 21 stycznia 2017

Thaisty, czyli Tajlandia na talerzu

Dieta dietą, ale człowiek coś jeść musi, prawda? :D
Gdzieś na wstępie mojego bloga pisałam, że kocham jeść. Kocham jeść pysznie w różnych restauracjach, knajpach czy też bistrach, ale kocham też gotować i potem to, co przygotuję, zjadać. Od jakiegoś czasu jadając na mieście staram się wybierać posiłki tak, żeby były lekkie i zdrowe. Nie oszukujmy się, czasem zdarza mi się też zjeść coś, co niekoniecznie jest mega zdrowe, ale jest przepyszne! :D

Macie czasem tak, że tęsknicie za smakiem potrawy, która nie była jakaś wybitnie dobra lub w innym miejscu jedliście taką samą, ale w lepszym wydaniu? Jeżeli nie, to chyba jestem dziwnym przypadkiem. Otóż taki stan towarzyszył mi w przez kilka dobrych dni. Marzył mi się pad thai z Thaisty w Warszawie. Koniecznie ten z kurczakiem, żaden inny. Wszystko tak cudownie się poukładało, że przy okazji wizyty kontrolnej u lekarza, razem z rodzicami, wpadliśmy na plac Bankowy na mój wytęskniony pad thai :)

Do Thaisty po raz pierwszy trafiłam rok temu. Zabrała mnie tam przyjaciółka przy okazji moich odwiedzin w Warszawie. To chyba właśnie wtedy rozpoczął się okres mojej miłości do kuchni azjatyckiej, do której do tej pory podchodziłam z bardzo dużym dystansem. Niewiele pamiętam z tamtego wieczoru. Obie wzięłyśmy zupę z kaczki, ja zielone curry, Ona pad thai, wszystko z kurczakiem.

Od zupy z kaczki rozpoczęła się również moja ostatnia wizyta w Thaisty.
Jest to niekwestionowany must have, a raczej must eat, w tym lokalu! Tak aromatycznej i pysznej zupy nie jadłam chyba nigdy. Rozgrzewający bulion, plastry kaczki, makaron ryżowy, pak-choi i kolendra - raj dla podniebienia! Porcja ogromna, spokojnie nadaje się na danie główne, ale jeżeli nie chcecie poprzestać na jednym daniu i spróbować innych cudownych smaków, polecam wziąć ją z kimś na pół (niestety zamówienie połowy porcji nie jest możliwe). Bulion podawany jest z trzema sosami o różnym stopniu ostrości. Nawet ja, na co dzień niegustująca w tak ostrych przyprawach, zajadam się nimi z wielką ochotą.


Danie główne - oczywiście Pad Thai z kurczakiem! Tato wybrał tego z krewetkami, natomiast mama Gaeng Kiew Wan - zielone curry z ryżem jaśminowym. Wydaje mi się, że kucharze na odległość wyczuli, że przyjechałam z daleka, stęskniona za smakiem ich pad thai'a. Jak wcześniej wspominałam jadłam go w Thaisty już kilka razy. Zawsze był dobry, nigdy mnie nie zawiódł, jednak lepszego jadłam w wydaniu wrocławskich Ośmiu Misek. Tym razem to był obłęd! Nigdy aż tak mi nie smakował! Wszystko było tak, jak trzeba, czyli idealnie :) Tato potwierdził moje zdanie w stosunku do Jego wersji z krewetkami.



Mamie, z racji tego, że nie przepada za kolendrą i dość ostrymi daniami, poleciłam zielone curry. Była zachwycona, szczególnie, że po pierwszej wizycie, kilka miesięcy temu, Thaisty nie za bardzo przypadło Jej do gustu. Równie aromatyczne, kremowe z dodatkiem kurczaka, fasoli i bakłażanu.


Thaisty to jedna z niewielu restauracji, która nigdy mnie nie zawiodła. Próbowałam już wielu potraw z menu. Jedzenie zawsze było pyszne i świeże. Jak na Warszawę ceny też nie są bardzo wygórowane. Dania główne oscylują między 30 a 40 złotych (w zależności od dodatków), przystawki i zupy to koszt około 20-25 złotych. Dość przystępnie :)
Zawsze, jeżeli nie mam pomysłu na nową knajpę, odwiedzam Thaisty i polecam każdemu, kto jeszcze nie próbował, a akurat będzie w Warszawie :)
Co ciekawe, dania nie są ciężkie i w większości bezglutenowe, więc całkowicie mi odpowiadają, a raz na jakiś czas nawet smażony makaron ryżowy nie będzie zły :D

piątek, 6 stycznia 2017

O dietach słów kilka cz. II

"Jutro" z poprzedniego posta nastało dzisiaj, czyli jakby nie patrzeć "pojutrze" ;)

W sumie jego długość zadziwiła nawet mnie samą, więc tym razem postaram się skrócić całą historię, jak tylko mogę - żeby nie zanudzać. Myślałam też o tym, żeby nie kontynuować mojej opowieści lub usunąć poprzedni wpis, ale ten dzisiejszy chciałabym, aby niósł ze sobą pewną naukę. Brzmi to dość poważnie, jednak faktycznie będzie to wpis "ku przestrodze". Ku przestrodze by nie wierzyć ślepo dietetykom.

Tak jak już wcześniej pisałam, nieco ponad rok temu wygrałam wizytę u dietetyka z ułożeniem planu żywieniowego. Byłam przeszczęśliwa, ponieważ sama od dłuższego czasu chciałam się udać na konsultacje. Najbardziej zależało mi na uporządkowaniu moich codziennych posiłków pod względem treningów i niewielkich dolegliwości zdrowotnych. Idąc na wizytę do pani Dietetyk właśnie taki miałam cel, ewentualnie zgubić jeden, góra dwa kilogramy. To co usłyszałam bardzo mnie zdziwiło - pięć kilogramów do zrzucenia, żeby uzyskać idealną wagę. Uznałam, że osoba, do której trafiłam jest na tyle kompetentna i zna się na rzeczy, że warto jej zaufać. Zaufałam. W rezultacie razem ze straconymi kilogramami straciłam też miesiączkę na dziesięć miesięcy, z czego tylko trzy miesiące trzymałam się planu żywieniowego od pani Dietetyk. Na początku byłam zachwycona, bo faktycznie dieta przynosiła rezultaty. Nie chciałam nawet słuchać innych, którzy sygnalizowali mi, że chyba coś jest nie tak. Sama pani Dietetyk sugerowała, że może to wina za dużej ilości treningów, a nie samej kaloryczności. Po dwóch miesiącach przeszłam na stabilizację. Nie chciałam ominąć tego etapu, żeby nie wrócić szybko do punktu wyjścia. Zaczęłam też więcej czytać na temat zapotrzebowania kalorycznego podczas dni treningowych i wnioski, jakie z tego wyciągnęłam okazały się przerażające. Górna granica kaloryczności moich posiłków wynosiła 1800 kcal przy treningach pięć razy w tygodniu, a w pierwszym miesiącu diety było to ledwo 1500 kcal, czyli ogromna redukcja. O zgrozo! Nie powiem, posiłki były smaczne, nie chodziłam głodna, wyeliminowałam gluten, ale zamiast poprawić swoje samopoczucie, pogorszyłam je na własne życzenie.

Przez kilka kolejnych miesięcy sama starałam sobie ustawiać posiłki. Bazowałam na przepisach od pani Dietetyk ze stabilizacji, a także z przepisów, jakie znalazłam w Internecie czy na Instagramie. Zwiększyłam też dzienną kaloryczność. Aż w końcu trafiłam na promocję diety Ani Lewandowskiej. Wykupiłam miesięczny abonament z ciekawości. Chciałam sprawdzić jak ona wygląda, zaczerpnąć przepisów i inspiracji na poszczególne posiłki. Spodobała mi się tak, że już kolejny miesiąc z niej korzystam. Powiem Wam, że jest o wiele lepsza niż moje wizyty u pani Dietetyk, a co ważniejsze - jest tańsza. Codziennie nowe, niepowtarzające się, posiłki. Jeżeli któryś mi nie odpowiada, mogę go zmienić na inny. Podobnie jest ze składnikami, jeżeli nie mam akurat jakiegoś w domu, mogę znaleźć zamiennik. Jadłospis ustalany jest na dwa tygodnie. Bazuje na produktach dostępnych w danym czasie, a także dostosowany jest do moich aktualnych potrzeb. Są do wyboru trzy poziomy diet. Ja wybrałam drugi, z miłości do koziego sera, ale planuję przejść na trzeci, który całkowicie eliminuje nabiał. Moje wrażania? Jak dla mnie rewelacja! Czuję się świetnie, o wiele lepiej niż na diecie ustalonej przez panią Dietetyk, przygotowanie posiłków nie jest bardzo trudne i czasochłonne, chociaż wiadomo, jakiś tam czas trzeba sobie wygospodarować :)
Ktoś może pomyśleć - słaba, idzie na łatwiznę. Może i tak, ale nie czuję się jeszcze na tyle pewnie, żeby samej ustawić sobie to wszystko. Wiem co nie co na temat makro i mikroskładników, zapotrzebowania kalorycznego, treningów,  wpływu poszczególnych produktów na nasze zdrowie, ale to ciągle za mało. Liczę na to, że kiedyś uda mi się poszerzyć swoje kompetencje.
Tak, tak, marzy mi się porządny kurs dietetyki. Dla samej siebie, nie żeby podbijać świat i oferować swoje usługi - to ogromna odpowiedzialność, ale dla poszerzenia swojej wiedzy i świadomości na temat zdrowego żywienia.

środa, 4 stycznia 2017

O dietach słów kilka

Zapewne każdy z nas był kiedyś na diecie. Ja też. I to nie na jednej.
Przygody te kończyłam ze zmiennym skutkiem. Raz było cholernie ciężko, żeby przy kolejnej próbie poszło już o wiele lepiej. Czytałam, obserwowałam, testowałam, próbowałam.
Dziś, po wielu latach walki, spokojnie mogę powiedzieć, że odniosłam sukces.

Kiedy zaczynałam poważnie myśleć o tym, że wypadałoby zgubić kilka, a w moim przypadku kilkanaście, zbędnych kilogramów, na topie była dieta Dukana. Postanowiłam spróbować. Byłam wtedy na drugim bądź trzecim roku studiów. Pierwszy tydzień opierał się na jedzeniu praktycznie samego białka, zero węglowodanów. Z tego co pamiętam dozwolony był jedynie ogórek kiszony. Wytrzymałam tylko siedem dni. Oczekiwałam zniewalających efektów, a schudłam jedynie (!) dwa kilo. Tak, tak, wtedy to było dla mnie bardzo mało! Przy tym kiepsko się czułam, a nastrój z dnia na dzień był gorszy, odpuściłam. Po prostu wróciłam do swoich nawyków żywieniowych, wprowadzając jedynie lekkie zmiany. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się z negatywnymi opiniami na temat mojej diety. Wiadomo, babcia nie była zadowolona z tego, że mniej jem, reszta rodziny też kiepsko to przyjęła.
Po kilku miesiącach pomysł na 'nową ja' wrócił. Bez żadnego specjalnego planu zaczęłam jeść bardziej świadomie. Pięć posiłków. Odstawiłam pieczywo, od święta pojawiało się ciemne, razowy makaron, mniej cukru, więcej warzyw i owoców, bardzo dużo jogurtów. Największym posiłkiem, jaki jadłam w ciągu dnia był obiad. Pozostałe cztery trochę mniejsze. Śniadanie i kolacja to najczęściej były płatki kukurydziane z chudym mlekiem, a drugie śniadanie i podwieczorek jogurt z jabłkiem. Zaczęłam też większą wagę przywiązywać do tego, ile wody wypijam. Czy się głodziłam? Nie sądzę, byłam najedzona. Czy było to zdrowe? Z perspektywy czasu wiem, że nie. Wtedy myślałam, że robię dobrze. Czy straciłam na wadze? W tym czasie najwięcej. Około dwudziestu kilogramów.
Taki stan trwał około trzech  lat. Można powiedzieć, że byłam z siebie zadowolona. Wyglądałam...chyba nie najlepiej. Tutaj warto chyba dodać, że cały ten proces odbywał się kompletnie bez aktywności fizycznej, ponieważ nigdy jej nie lubiłam. Nienawidziłam wręcz. Nie wiem, kiedy tak naprawdę ocknęłam się i zorientowałam, że nie do końca dobrze się odżywiam. W momencie, kiedy aktywność fizyczna stała się modna, postanowiłam iść za tłumem kobiet i zapisałam się do klubu fitness. Myślę, że właśnie w tym czasie miała miejsce moja największa rewolucja. Zaczęłam bardziej interesować się zdrowym odżywianiem. Dużo czytałam i powoli  coś do mnie dochodziło. A potem zaczęłam pracę w korporacji...haha! Na szczęście bardzo szybko opamiętałam się, że urodzinowe ciasteczka koleżanek, bułki udające ciemne pieczywo i jogurty z musli nie są dla mnie odpowiednią drogą. Kilka kilogramów przybyło. Postanowiłam działać!
Treningi w fitness klubie zamieniłam na domowe, odstawiłam całkowicie słodycze, chrupiące orzekąski. Poszłam za ciosem, na śniadanie jadłam kaszę jaglaną, piłam ciepłą wodę z cytryną, jednak czułam się bardzo zagubiona w tym całym natłoku informacji o tym, co powinam jeść. Wtedy jak z nieba spała mi wygrana wizyta u dietetyka z ułożeniem planu żywieniowego... CDN :)

Nie przypuszczałam, że temat, który dziś poruszyłam aż tak bardzo się rozwinie. Nie chciałabym Was zanudzać mega długimi postami, więc postanowiłam go podzielić na dwie części. To, co mieliście okazję przeczytać jest sporym kawałkiem mojej drogi do zdrowego i świadomego odżywiania. Tak bardzo ważnego w dzisiejszych czasach. Niestety moje wcześniejsze poczynania nie są godne podziwu. Może jedynie ich efekt. Druga część rozprawy nad dietami jutro :)