niedziela, 26 lutego 2017

Skalpel w nowej odsłonie, czy na pewno?

Kilka dni temu w moje ręce trafiła najnowsza płyta Ewy Chodakowskiej, Skalpel.
Program treningowy znany chyba każdemu. Nawet jeżeli ktoś nie ćwiczył, to na pewno o nim słyszał.
Z Ewą "znamy" się nie od dziś. To właśnie od Skalpela zaczęła się moja przygoda
z systematycznymi treningami. W Internecie krąży kilka jego wersji, więc kupiłam i włączyłam tę płytę bez przekonania. Nie spodziewałam się wielkich zmian (chociaż na okładce widnieje zapowiedź "Kultowy program w nowej odsłonie"), jedynie lekkiej kosmetyki. Ten, kto myśli, że będzie to program taki sam, jak ten pierwszy, to się myli. Tak jak ja się myliłam.

Już po kilku minutach treningu widać ogromne zmiany jakie w nim zaszły.
Dla mnie na pierwszy plan wysunęła się możliwość wykonywania ćwiczeń bardziej świadomie. Ewa o wiele więcej mówi o technice samych ćwiczeń, o napinaniu odpowiednich mięśni, koryguje postawę. Pozwala nam to doskonalić ich poprawność, a co za tym idzie przyspieszyć porządane efekty. Przyznam Wam się, że sama złapałam się na tym, że od wielu miesięcy robiłam coś źle i dopiero dzisiaj udało mi się to skorygować i poczuć to przyjemne pieczenie w mięśniach, choć wcześniej wydawało mi się, że po prostu moje ciało się już przyzwyczaiło i dlatego nic nie odczuwam. Następna zmiana to szybsze tempo treningu - dla mnie ogromny plus. Wcześniej Skalpel był dość wolnym (choć zawsze dającym w kość) treningiem, teraz serce błyskawicznie przyspiesza. Fajnie, bo kolokwialnie mówiąc nie wieje nudą. Ciągle coś się dzieje, coś się zmienia. Bardzo pomocne jest odliczanie powtórzeń danego ćwiczenia. W pierwotnej wersji tego nie było, więc jeżeli ktoś nie liczył powtórzeń, nie wiedział ile powinno ich się zrobić, albo ile jeszcze zostało do końca.
Niektóre ćwiczenia zostały lekko zmodyfikowane, co też jest jest urozmaiceniem dla tych, co dobrze znają już ten trening. To, co bardzo szybko zwróciło moją uwagę - zmiana wdechu/wydechu w kilku ćwiczeniach. Aż musiałam sobie włączyć pierwszy Skalpel, aby się upewnić, czy mam rację i faktycznie! :D Ciekawe, dlaczego tak się stało? ;)
W tym programie od zawsze brakuje mi rozgrzewki, więc trzeba ją wykonać we własnym zakresie. Podobnie z końcową częścią treningu - rozciąganie, według mnie jest trochę za krótkie, także też polecam się dłużej porozciągać. Co prawda widać progres w tym zakresie, bo stretching jest zmodyfikowany - lepszy, a i w ciągu trwania całego programu jest więcej ćwiczeń rozluźniających napięte mięśnie.
Skalpel jest dla każdego. Zarówno dla początkujących, jak i tych bardziej zaawansowanych.
Nawet Ewa sugeruje, że jeżeli ćwiczenia są za łatwe warto sięgnąć po dodatkowe obciążenie - następnym razem spróbuję.



Skalpel w nowej odsłonie bardzo mnie zaskoczył. Na plus oczywiście, choć tak jak wspominałam na początku, nie liczyłam na wiele.
Lubię ten program. Mam do niego ogromny sentyment, dlatego dość często pojawia się on w moim planie treningowym i pewnie jeszcze przez długi czas będzie mi towarzyszył :)



czwartek, 23 lutego 2017

Byłam w niebie, w Menu Motto

Byłam w niebie. Przedwczoraj.

Menu Motto, bo tak nazywa się to niebo, jest autorską restauracją Beaty Śniechowskiej.
Bardzo czekałam na jej otwarcie. Każdego dnia, mijając miejsce, w którym miała powstać
i widząc billboard informujący o rozpoczęciu działalności w niedalekiej przyszłości, zastanawiałam się kiedy to będzie. W końcu stało się! Menu Motto miało swoje otwarcie
na początku stycznia. Mimo tego, że restauracja znajduje się bardzo blisko mojego domu, trafiłam tam dopiero we wtorek. Chociaż chyba to jednak dobrze, bo mogłabym tam przejeść całą wypłatę! Już teraz, na samo wspomnienie o tych pysznościach, zastanawiam się kiedy mogłabym wrócić na Hubską 54 we Wrocławiu. Oby niedługo!

Przeczuwając, że czeka mnie niesamowita uczta, już od śniadania przygotowywałam sobie miejsce w brzuchu. Wiadomo, w teorii nie za bardzo da się to zrobić, bo jak człowiek głodny, to musi coś zjeść, ale się starałam :D
Już od samego wejścia Menu Motto zachwyca - prosty, nieprzesadzony wystrój,
z drewnianymi elementami, sprawia, że czuję się w nim bardzo swobodnie. Przemiła pani kelnerka szybko przynosi nam karty, daje chwilę do namysłu i odpowiada na nasze pytania. Szczerze mówiąc, menu znałam już dużo wcześniej, więc do Menu Motto szłam już z góry ustalonym planem(oj tak, byłam dobrze przygotowana :D): rosół drobiowy oraz pierś z kaczki z szarymi kluskami i czerwoną kapustą. Każdy z nas zamawia coś innego, żebyśmy mogli spróbować (prawie) wszystkiego. Tato stawia na tatara i dorsza z budyniem z białych warzyw, a Siostra wybiera kalafior w papilocie z wegańskim majonezem, a także pierogi
z dynią i ricottą.
Chwilę po złożeniu zamówienia miłe zaskoczenie. Fachowo rzecz ujmując - amuse-bouche, powszechnie znane jako czekadełko. Były ich aż dwa: smalec z kaczki z domowym pieczywem oraz chips z kaczki. Te dwie malutkie porcje utwierdziły mnie w przekonaniu,
że nie pożałujemy tej wizyty. Niestety, byliśmy tak ciekawi smaków i szybko zabraliśmy się do pałaszowania, że zapomniałam zrobić zdjęcia :D
Czas oczekiwania na zamówione przez nas dania nie był dość długi. Przystawki zniknęły równie szybko z naszych talerzy, jak czekadełka. To oznacza tylko jedno - były pyszne.
Nie da się opisać zachwytu mojego taty nad tatarem. Rosół z lanymi kluskami przeniósł mnie do czasów dzieciństwa, kiedy taki sam jadałam przy każdej u babci. Z kolei moja Siostra stwierdziła, że już więcej nie zmieści, kiedy wyczyściła papilot i słoiczek po majonezie :D Gdy dostaliśmy dania główne przy naszym stoliku zapadła cisza. Słychać było jedynie stukanie sztućców o talerze i od czasu do czasu zapytanie czy możemy spróbować potrawy drugiego. Słów brakuje, żeby opowiedzieć o tych doznaniach - żadne z nich nie odda w pełni tych cudownych, pełnych aromatów, smaków. Myślę, że gdybyśmy mogli, to wylizalibyśmy talerze! Zero zastrzeżeń. Naprawdę, nawet jakbym na siłę chciała się do czegoś przyczepić, to nie ma do czego - i bardzo dobrze! :)





Po skończonym obiedzie słyszę nieśmiałe pytanie mojej Siostry: "może zjemy deser?".
Bez zastanowienia odpowiadam "tak!". Zjemy i to całkowicie bez wyrzutów sumienia! Możemy sobie zrobić tłusty czwartek we wtorek, a co mi tam :D Jednogłośnie wybieramy dekonstrukcje sernika.
O ludzie! Ten smak, te lody hibiskusowe! To już nie niebo, to raj na ziemi! Do tej pory czuję jego smak - czy to w ogóle możliwe?? Podczas konsumpcji dekonstrukcji sernika słychać mruczenie zachwytu :D


Chciałabym podsumować jednym słowem - PRZEPYSZNIE. Mogłabym tam bywać codziennie. Naprawdę, nawet jakbym na siłę chciała się do czegoś przyczepić, to nie ma do czego -
i bardzo dobrze! :)
Chciałabym też poświęcić trochę miejsca dla przemiłej obsługi. Rzadko można spotkać aż tak profesjonalny zespół. Pani szczegółowo opowiadała nam o każdym daniu, które nam podawała. Pytała o opinie, odpowiadała na nasze pytania i rozwiewała wszelkie wątpliwości.

Wszystkim bardzo gorąco polecam wizytę w Menu Motto! Ja na pewno jeszcze tu wrócę
i to nie raz (i nie dwa :D)! :)

Na sam koniec zgłosiłam swoją kandydaturę na zmywak w Menu Motto w zamian za możliwość jedzenia tych pyszności. Pani kelnerka obiecała, że przekaże Szefowej -
mam nadzieję, że to zrobiła, czekam na odzew :D

wtorek, 21 lutego 2017

Szakszuka - idealny początek dnia

Nigdy nie wychodzę z domu bez śniadania. Naprawdę. Wstaję nawet wcześniej, żeby tylko zdążyć zjeść śniadanie. Razem z codziennym piciem ciepłej wody z cytryną jest to najlepszy nawyk, jaki tylko mogłam wypracować. Wyjątkiem są dni, kiedy idę na badania i muszę być na czczo.

Nie bez powodu śniadanie jest nazywane najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia.
To ono dodaje nam energii, rozgrzewa i pobudza nasz ogranizm do pracy.
Kiedyś wychodziłam z domu nie jedząc śniadania. Czasy liceum - była taka moda. Zdecydowanie był to bardzo zły wybór, ponieważ potem było mi zimno i chodziłam rozkojarzona. Na szczęście szybko mi przeszło.
Teraz śniadanie traktuję jako motor napędowy. Bez niego nie jestem w stanie funkcjonować. Koniecznie musi być ciepłe, nawet w lecie. Białkowo-tłuszczowe czy węglowodanowe? Szczerze mówiąc, nie do końca jestem jeszcze pewna, które z nich jest dla mojego organizmu najlepsze. Jestem w fazie testów. Na początku nie wyobrażałam sobie śniadania, na które składają się same jajka, wędliny i warzywa. Bardzo źle się po nich czułam.
Fakt, były one bardzo sycące, jednak szybko odczuwałam brak węglowodanów i na przykład zaczynały trząść mi się ręce. Później się przyzwyczaiłam i nawet je polubiłam.
Od czasu do czasu tylko zjadałam swoje ulubione płatki jaglane z owocami lub owsianki.
Po operacji nie było mowy o śniadaniach białkowo-tłuszczowych, ale teraz jadam na zmianę.
W obu wersjach czuję się dobrze, jednak zauważyłam jedną prawidłowość - po śniadaniu białkowo-tłuszczowym, drugie śniadanie musi być dobrze zaopatrzone w węglowodany. Niedługo czeka mnie powrót do pracy i obserwacja zacznie się od początku.

Chciałam Wam dzisiaj zaproponować jedno z moich ulubionych śniadań.
Szakszuka. W tym słowie kryje się wszystko, co lubię - jajka, pomidory, aromatyczne przyprawy.
W mojej wersji znajduje się jeszcze polędwica z indyka oraz papryka, a także w zimie pulpa z pomidorów. Wbrew pozorom nie jest ona bardzo czasochłonna, jednak jeżeli rano mamy mało czasu na zrobienie śniadania, podstawę szakszuki warto przygotować dzień wcześniej wieczorem, a rano tylko podgrzać i wbić jajka.

Co potrzebujemy?

  • 3 jajka
  • 200g pulpy pomidorowej lub pomidorów z puszki
  • 50g polędwicy z indyka
  • kawałek papryki
  • cebulę, czosnek
  • sól, pieprz, kumin, oregano, paprykę słodką i ostrą
  • olej kokosowy lub masło klarowane
  • szczypiorek lub świeżą kolendrę
Cebulę oraz czosnek siekamy i podsmażamy na oleju. Dodajemy polędwicę, paprykę 
i smażymy jeszcze chwilę, potem dokładamy pomidory oraz przyprawy. Kiedy sos się zagotuje, drewnianą łyżką robimy niewielkie otwory i wbijamy jajka. Smażymy pod przykryciem (bo szybciej :D) do momentu ścięcia się białek. Gotową szakszukę posypujemy szczypiorkiem bądź świeżą kolendrą i jemy - najlepiej prosto z patelni. Smacznego! :)


Jedzmy pyszne śniadania! To idealny początek każdego dnia :)

czwartek, 16 lutego 2017

Domowej produkcji ciąg dalszy - mleko kokosowe

O ile do kawy z mlekiem roślinnym nie mogę się przekonać (dodaję to bez laktozy), to do przygotowania codziennych posiłków używam mleka kokosowego lub migdałowego, trochę rzadziej ryżowego.
Zachęcona różnymi artykułami w sieci, jak i bardzo pochlebnymi opiniami rodziny, postanowiłam sama przyrządzić jeden z moich ulubionych napojów. Po raz kolejny wykazałam się dobrodusznością wobec blendera (:D) i zaczęłam od produkcji mleka kokosowego.
Swoją drogą chyba muszę zaopatrzyć się w drugi blender przeznaczony jedynie
do testowania jego wytrzymałości na twarde produkty, takie jak orzechy :)
Do przygotowania mleka kokosowego potrzebujemy jedynie dwóch produktów: przegotowanej lub mineralnej wody (ok. 1,2 litra) oraz 200 gram wiórków kokosowych
(u mnie wiórki z Lidla).


Produkcja tego mleka jest na tyle prosta, że można opisać ją w czterech krokach:
1. Wiórki zalewamy wodą i odstawiamy na noc.
2. Rano podgrzewamy wiórki tak, aby woda była ciepła, ale nie wrząca.
3. Ciepłą wodę z wiórkami blendujemy przez kilka minut.
4. Powstałą masę odciskamy przez sitko, wcześniej wyłożone gazą.

Gotowe! :)

Kokosową masę odciskałam na "dwa razy". Najpierw całą przelałam do sitka, a potem partiami, używając osobnej gazy, odciskałam wiórki, aby oddały więcej płynu.




Mleko kokosowe można przechowywać w lodówce przez kilka dni, najlepiej w słoiku lub szklanej butelce. Naturalną rzeczą jest, że mleko się rozwarstwi - przed użyciem wystarczy je przemieszać :)

Jeszcze ciepłe mleko dodałam do drugiego śniadania. Koktajl truskawkowo-bananowy smakował o wiele lepiej niż z napojem kokosowym z kartonu :)

niedziela, 5 lutego 2017

Domowe masło orzechowe

Uwielbiam masło orzechowe. Ze świecą szukać tego, kto go nie lubi, choć zdarzają się i tacy.
Przez długi czas na sklepowych półkach można było znaleźć jedynie kremy przypominające prawdziwe masło orzechowe. Jedynie 70% orzechów ziemnych, do tego cukier, olej palmowy, sól czy nawet syrop glukozowy. Gdzie w tym wszystkim zdrowie płynące z jedzenia orzechów?!
Dopiero niedawno, w dobie życia w stylu fit, ukazały się masła w stu procentach z orzechów, bez zbędnych dodatków. I chwała producentom za to! Pojawiły się też masła z nerkowców, orzechów laskowych lub migdałów.

Nie ma co się oszukiwać, te przyjemności kosztują (i to całkiem sporo), więc w sieci pojawiły się przepisy na domową produkcję tego rarytasu. Nic trudnego, wystarczą orzechy, blender
i chwila wolnego czasu :)
Za mną ten pomysł ciągnął już kilka miesięcy i w końcu potrzeba (brak w szafce gotowca) zmobilizowała mnie do działania. Obawiałam się tylko jednego - spalonego blendera. Wiadomo, orzechy są twarde, więc nie każde urządzenie podoła takiemu zadaniu, a ja jeden blender ostatnio popsułam. Przeglądając różne blogi natknęłam się na jeden, który podsunął mi rewelacyjny patent - moździerz!
Nerkowce miałam w domu, więc przez noc moczyłam je w wodzie, żeby trochę zmiękły. Następnego dnia rano zabrałam się do pracy. Tak, autorem tamtego bloga musiał być mężczyzna, i to bardzo silny mężczyzna, ponieważ szybko poczułam mojego bicka - dla równowagi ucierałam orzechy raz prawą, raz lewą ręką :D

Przepis jest bardzo prosty, w zależności od potrzeby: ulubione orzechy zalewamy na noc wodą. Następnego dnia, odlewamy wodę i partiami wrzucamy do moździerza, ugniatamy. Kiedy wszystkie są już rozdrobnione ucieramy je do momentu aż wytrąci się z nich tłuszcz - wtedy idealne masło jest gotowe. U mnie z nerkowców :)





Muszę się przyznać, proces ten wymaga sporo siły, ale efekty są bardzo zadowalające, a przy okazji można zrobić trening rąk i uchronić blender. Do smaku można dodać miód, syrop
z agawy lub cynamon :) Ocena konsystencji mojego pierwszego masła - zadowalające. Troszeczkę zabrakło mi siły i cierpliwości, więc wyszło crunchy, ale przepyszne!
Następne będzie jeszcze lepsze :)