niedziela, 17 września 2017

Mniej kulinarnie - jak wrócić do treningów po przerwie?

Dziś trochę inny temat, niż kulinaria, jednak dla mnie równie ważny, jak dobre jedzenie 
i gotowanie. W końcu, żeby móc jeść trzeba trenować :D Dziś o tym, jak wznowić treningi 
po dłuższej przerwie.

W ciągu ostatniego roku do aktywności fizycznej (po przerwie z powodu operacji) wracałam aż cztery razy. Za każdym razem obiecywałam sobie, że będzie to już ostatni raz, jednak zawsze los chciał inaczej. Za każdym razem byłam pełna złości, że moja dotychczasowa praca pójdzie na marne i będę zmuszona zaczynać od początku. Aż w końcu za każdym razem zaczynałam od zera. Spokojnie. Przepełniona strachem, a zarazem pełna motywacji do działania. Każdorazowo szukałam też w Internecie rad, jak rozsądnie wrócić 

do aktywności fizycznej po operacji w obrębie głowy (już nawet nie konkretnie ucha). 
Niestety, nie jestem kobietą w ciąży, tą która niedawno urodziła dziecko i chce wrócić 
do sylwetki sprzed ciąży, ani osobą po plastyce brzucha. Informacji zero. Wydaje mi się, 
że jest to temat, który mógłby zainteresować kilka (a może nawet kilkanaście?) osób. 
Pytając lekarza o to, po jakim czasie mogę wrócić do aktywności fizycznej usłyszałam szablonowe dwa tygodnie. Może i faktycznie po pierwszej operacji byłam w stanie po dwóch tygodniach zacząć się ruszać, ale po kolejnych już niekoniecznie. Informacja również 
nie do końca przydatna. 

Postanowiłam więc posłuchać swojej intuicji, a przede wszystkim swojego organizmu. Wiedziałam, że jak coś będzie nie tak, to właśnie organizm jako pierwszy da znak. 

Była to najlepsza decyzja, jaką wtedy podjęłam. Zaczęłam bardzo delikatnie. Było to jakieś trzy tygodnie po operacji. Pierwszy mój 'trening' - 10 minut spokojnym tempem na rowerku stacjonarnym. Później co dwa dni dokładałam sobie po kilka minut, aż doszłam do 20. Bacznie obserwowałam to, co się ze mną dzieje. Na szczęście było dobrze, 
więc postanowiłam włączyć do mojego treningu lekkie ćwiczenia - pilates i stretching. Dopiero po półtorej miesiąca od operacji (i konsultacji z lekarzem) zrobiłam swój pierwszy Skalpel, w trochę delikatniejszej wersji. Wtedy wiedziałam już na ile mogę sobie pozwolić 
i w kolejnych tygodniach dokładałam sobie mocniejsze treningi. Nie było łatwo. Wiadomo. 
Po kilkunastu dniach leżenia i minimalnej aktywności fizycznej moje mięśnie nie były ani sprawne, ani rozciągnięte. Potrzebowały czasu, cierpliwości i regeneracji (!), aby wróciły 
do pełnej sprawności. Był pot, łzy i były zakwasy. Jednak warto było. Po miesiącach pracy wróciłam do formy sprzed operacji.

Nie jestem ekspertem, ale jeżeli ktoś, tak jak ja, zastanawia się, jak wrócić do aktywności fizycznej po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi, to uważam, 

że najważniejsza na początku jest konsultacja z lekarzem. Jeżeli on da nam zielone światło, to zalecam rozwagę - słuchajmy swojego organizmu, obserwujmy znaki, jakie nam daje. Kiedy coś będzie nie tak, to właśnie ono będzie jako pierwsze biło na alarm. Nie rzucajmy się od razu z motyką na słońce, bo już na początku będziemy skazani na porażkę. 
Zacznijmy powoli i spokojnie. Nie zapominajmy też o regeneracji. Jest ona kolejnym 
(i niezbędnym) krokiem do sukcesu. Wysypiajmy się i relaksujmy, aż wreszcie osiągniemy pożądany efekt :)






niedziela, 10 września 2017

Pocztówka z Włoch

Mogłabym być Włoszką. Naprawdę.
Tyle luzu i spokoju, ile Włosi maja w sobie jest godne pozazdroszczenia bez wyrzutow sumienia. Tyle dobrego jedzenia, które na szczęście można zabrać ze sobą do domu 
i przygotować je samemu we własnej kuchni (jednak nigdy nie beda one smakować tak samo). Aż w końcu tyle pięknych widoków i ciepły klimat (szczególnie za tym tęsknie 
w te paskudne, szare dni). Oczywiście jestem dumna z tego, że jestem Polką i mieszkam 
w tak pięknym kraju, ale gdybym kiedyś była zmuszona przeprowadzić się w inne miejsce byłyby to niewątpliwie Włochy (albo Stany Zjednoczone, ale o tym kiedy indziej). 
Jak na razie było mi dane poczuć włoski klimat przez tydzień. Byłam mieszkanką Toskanii. Było wszystko, o czym pisałam na początku. Spokój, luz, pyszne jedzenie i piękne widoki. Było cudownie. 

Jadłam to, co będąc we Włoszech powinno się jeść - makarony, pizze, lasagne, gnocchi 
i lody. Ah, i caprese! Prawie codziennie moja przystawka - uwielbiam! Zabrakło mi tylko risotto, którego jak na złość nie mogłam znaleźć w żadnym z odwiedzanych przez nas miejscu. W Toskanii byliśmy już trzeci raz, więc niektóre restauracje były nam dobrze znane i specjalnie do nich wracaliśmy, ale byliśmy też w nowych miejscach. Niestety nie wszystko było idealne, tak jak być powinno. Zdarzały się też niesmaczne wpadki - o nich na szczęście szybko zapominałam, zajadając się sprawdzonymi pysznościami :D
Jeżeli będziecie kiedyś w Toskanii koniecznie pojedźcie do Cortony. Przepiękne miasteczko, które warto odwiedzić nie tylko ze względu na jego urok, ale również na rewelacyjną pizzę serwowaną w Barze 500. Najlepsza pizza jaką w życiu jadłam. Serio! W zeszłym roku byliśmy tam po raz pierwszy i nie wyobrażałam sobie, żeby i w tym nie zjeść tej pysznej, chrupiącej, pizzy. Nie wiem, jak to się stało, ale zmieściłam całą! Chyba jadłam na zapas, żeby jak najdłużej pamiętać jej smak :D
Z kolei, jeżeli kiedykolwiek będziecie w Sienie to bardzo polecam Ristoratore Il Sasso. 
To tam ostatnio jadłam risotto porcini (z borowikami). Liczyłam na powtórkę, jednak pyszne tagliatelle al ragu godnie zrekompensowało mi jego brak. 
Na jeden dzień opuściliśmy Toskanię i udaliśmy się do Umbrii, do Perugii. Tam jedzenie smakowało mi najmniej. Było po porostu poprawne. Może dlatego, że zamawiając przystawkę - mix włoskich specjałów - dostaliśmy frytki <face palm>. No nie zrozumieliśmy się ;) Makaron i gnocchi były ok, trochę za dużo oliwy, co sprawiło, że potrawy były dość tłuste, ale w ogólnej ocenie wypały w porządku.



Przez tydzień mieszkaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie nasi gospodarze przygotowywali również tradycyjne włoskie posiłki. Jednego wieczoru zaszaleliśmy 
i poprosiliśmy o przygotowanie kolacji. O mamo! Ile tego było! A jakie pyszności! 
Na przystawkę zaserwowano nam bruschettę z pomidorami oraz bakłażanem, deskę wędlin 
i serów oraz sakiewki z ciasta francuskiego nadziewane cukinią, bakłażanem i serem. Wszystkie składniki pochodziły od samych gospodarzy lub ich sąsiadów. Pycha! 
Już tym się najedliśmy, a przed nami było jeszcze danie główne - dwa rodzaje ręcznie robionych makaronów - z sosem pomidorowym oraz ragu. Cuuuudooo! Zapewne, gdybym jadła tak codziennie byłabym turlającą się kulką. W sumie wtedy tak się wtedy czułam, turlałam się, a gospodyni zrobiła nam niespodziankę i podrzuciła nam jeszcze deser. Jednak na takie pyszności znalazło się jeszcze miejsce w brzuszku. Dobrze, że było wino, to mój żołądek za bardzo nie cierpiał :D



Kocham Włochy!



poniedziałek, 4 września 2017

Podróże małe i duże - smaki Bawarii

Pierwszy dzień roku szkolnego jest w tym roku również dla mnie pierwszym dniem w pracy po urlopie. Tak, tak, wakacje się skończyły. Skończyło się też pobłażanie sobie "bo wakacje", trzeba brać się ostro do pracy.

Mimo tego, że z właściwego urlopu wróciłam tydzień temu, to dopiero teraz mam chwilę, żeby podzielić się z Wami smakami moich podróży. Od trzech lat niezmiennie głównym celem są Włochy, a dokładniej Toskania. Piękna, smaczna i cudownie pachnąca. Za każdym razem, kiedy obiecuję sobie, że następnym razem pojedziemy gdzieś indziej, w połowie roku pojawia się tęsknota za tym miejscem i nie ma mowy, żeby znaleźć inne, konkurencyjne, miejsce.
Jednak zanim dotrzemy do Włoch, zatrzymamy się w połowie drogi, żeby złapać oddech podczas podróży.
Ratyzbona, bo właśnie tam postanowiliśmy się zatrzymać, jest pięknym, lecz niewielkim miastem Bawarii. W zeszłym roku swoje pierwsze zetknięcie z bawarską kulturą mieliśmy
w Monachium, jednak wtedy jeszcze nikt z nas nie odważył się spróbować tamtejszej kuchni. Tym razem specjalnie zaplanowaliśmy przyjazd tak, aby trafić na porę obiadową.
Już w drodze szukałam w Internecie informacji, gdzie najlepiej zjeść w Ratyzbonie.
W założeniu było spróbowanie kuchni bawarskiej, niestety bez piwa, ponieważ wsród podróżujących sami kierowcy. Jedno miejsce miało ogrom bardzo pozytywnych opinii,
jednak pech chciał, że w tamtą sobotę lokal dla gości otwierał się bardzo późno.
Za późno jak dla nas. Zmuszeni byliśmy więc podążać za intuicją i znaleźć coś innego.

Trafiliśmy do Regensburger Weissbrauhaus. Miejsce dość przyjemne, typowy browar. Dodatkowo zachęciła nas duża liczba miejscowych.
Zaczynamy od zupy ziemniaczanej. Tutaj pojawia się pierwsza kłopotliwa sytuacja - zamówiliśmy trzy, dostaliśmy jedną. Może i dobrze, bo nie była ona za dobra. Dość nijaka,
w smaku przypominająca naszą kartoflankę (dość zresztą rozwodnioną). Brakowało jej zdecydowanego smaku, który mógłby zachwycić.



Kiedy zobaczyliśmy dania główne również odetchnęliśmy z ulgą, że przyszło nam podzielić się jedną zupą, bo chyba nie dalibyśmy im rady. Robiły wrażenie. Wybory standardowe - wieprzowina w sosie, knedel ziemniaczany i duszona kapusta kiszona. Najbardziej moje serce podbiła właśnie kapusta. Tak aromatycznej jeszcze nigdy nie jadłam. Reszta również dobra, może bardziej poprawna, choć trafił mi się dość twardy kawałek mięsa - wybaczam ;)




Kuchnia bawarska dobra, chociaż bardzo specyficzna. Na pewno nie będzie moją ulubioną, jednak nie zaliczę jej też do nielubianej. Bardziej stawiałabym na neutralną. 
Z racji tego, że lubię próbować nowych smaków było to dla mnie kolejne doświadczenie. 
Coś nowego, wcześniej nieznanego, a co najważniejsze lokalnego. Cieszę się, że nie trafiliśmy na niemiecką pizzę lub burgera, gdzie w lokalach specjalizujących się w tych potrawach można było spotkać najwięcej turystów.

Następny przystanek Włochy. Będzie pysznie! :)