niedziela, 17 września 2017

Mniej kulinarnie - jak wrócić do treningów po przerwie?

Dziś trochę inny temat, niż kulinaria, jednak dla mnie równie ważny, jak dobre jedzenie 
i gotowanie. W końcu, żeby móc jeść trzeba trenować :D Dziś o tym, jak wznowić treningi 
po dłuższej przerwie.

W ciągu ostatniego roku do aktywności fizycznej (po przerwie z powodu operacji) wracałam aż cztery razy. Za każdym razem obiecywałam sobie, że będzie to już ostatni raz, jednak zawsze los chciał inaczej. Za każdym razem byłam pełna złości, że moja dotychczasowa praca pójdzie na marne i będę zmuszona zaczynać od początku. Aż w końcu za każdym razem zaczynałam od zera. Spokojnie. Przepełniona strachem, a zarazem pełna motywacji do działania. Każdorazowo szukałam też w Internecie rad, jak rozsądnie wrócić 

do aktywności fizycznej po operacji w obrębie głowy (już nawet nie konkretnie ucha). 
Niestety, nie jestem kobietą w ciąży, tą która niedawno urodziła dziecko i chce wrócić 
do sylwetki sprzed ciąży, ani osobą po plastyce brzucha. Informacji zero. Wydaje mi się, 
że jest to temat, który mógłby zainteresować kilka (a może nawet kilkanaście?) osób. 
Pytając lekarza o to, po jakim czasie mogę wrócić do aktywności fizycznej usłyszałam szablonowe dwa tygodnie. Może i faktycznie po pierwszej operacji byłam w stanie po dwóch tygodniach zacząć się ruszać, ale po kolejnych już niekoniecznie. Informacja również 
nie do końca przydatna. 

Postanowiłam więc posłuchać swojej intuicji, a przede wszystkim swojego organizmu. Wiedziałam, że jak coś będzie nie tak, to właśnie organizm jako pierwszy da znak. 

Była to najlepsza decyzja, jaką wtedy podjęłam. Zaczęłam bardzo delikatnie. Było to jakieś trzy tygodnie po operacji. Pierwszy mój 'trening' - 10 minut spokojnym tempem na rowerku stacjonarnym. Później co dwa dni dokładałam sobie po kilka minut, aż doszłam do 20. Bacznie obserwowałam to, co się ze mną dzieje. Na szczęście było dobrze, 
więc postanowiłam włączyć do mojego treningu lekkie ćwiczenia - pilates i stretching. Dopiero po półtorej miesiąca od operacji (i konsultacji z lekarzem) zrobiłam swój pierwszy Skalpel, w trochę delikatniejszej wersji. Wtedy wiedziałam już na ile mogę sobie pozwolić 
i w kolejnych tygodniach dokładałam sobie mocniejsze treningi. Nie było łatwo. Wiadomo. 
Po kilkunastu dniach leżenia i minimalnej aktywności fizycznej moje mięśnie nie były ani sprawne, ani rozciągnięte. Potrzebowały czasu, cierpliwości i regeneracji (!), aby wróciły 
do pełnej sprawności. Był pot, łzy i były zakwasy. Jednak warto było. Po miesiącach pracy wróciłam do formy sprzed operacji.

Nie jestem ekspertem, ale jeżeli ktoś, tak jak ja, zastanawia się, jak wrócić do aktywności fizycznej po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi, to uważam, 

że najważniejsza na początku jest konsultacja z lekarzem. Jeżeli on da nam zielone światło, to zalecam rozwagę - słuchajmy swojego organizmu, obserwujmy znaki, jakie nam daje. Kiedy coś będzie nie tak, to właśnie ono będzie jako pierwsze biło na alarm. Nie rzucajmy się od razu z motyką na słońce, bo już na początku będziemy skazani na porażkę. 
Zacznijmy powoli i spokojnie. Nie zapominajmy też o regeneracji. Jest ona kolejnym 
(i niezbędnym) krokiem do sukcesu. Wysypiajmy się i relaksujmy, aż wreszcie osiągniemy pożądany efekt :)






niedziela, 10 września 2017

Pocztówka z Włoch

Mogłabym być Włoszką. Naprawdę.
Tyle luzu i spokoju, ile Włosi maja w sobie jest godne pozazdroszczenia bez wyrzutow sumienia. Tyle dobrego jedzenia, które na szczęście można zabrać ze sobą do domu 
i przygotować je samemu we własnej kuchni (jednak nigdy nie beda one smakować tak samo). Aż w końcu tyle pięknych widoków i ciepły klimat (szczególnie za tym tęsknie 
w te paskudne, szare dni). Oczywiście jestem dumna z tego, że jestem Polką i mieszkam 
w tak pięknym kraju, ale gdybym kiedyś była zmuszona przeprowadzić się w inne miejsce byłyby to niewątpliwie Włochy (albo Stany Zjednoczone, ale o tym kiedy indziej). 
Jak na razie było mi dane poczuć włoski klimat przez tydzień. Byłam mieszkanką Toskanii. Było wszystko, o czym pisałam na początku. Spokój, luz, pyszne jedzenie i piękne widoki. Było cudownie. 

Jadłam to, co będąc we Włoszech powinno się jeść - makarony, pizze, lasagne, gnocchi 
i lody. Ah, i caprese! Prawie codziennie moja przystawka - uwielbiam! Zabrakło mi tylko risotto, którego jak na złość nie mogłam znaleźć w żadnym z odwiedzanych przez nas miejscu. W Toskanii byliśmy już trzeci raz, więc niektóre restauracje były nam dobrze znane i specjalnie do nich wracaliśmy, ale byliśmy też w nowych miejscach. Niestety nie wszystko było idealne, tak jak być powinno. Zdarzały się też niesmaczne wpadki - o nich na szczęście szybko zapominałam, zajadając się sprawdzonymi pysznościami :D
Jeżeli będziecie kiedyś w Toskanii koniecznie pojedźcie do Cortony. Przepiękne miasteczko, które warto odwiedzić nie tylko ze względu na jego urok, ale również na rewelacyjną pizzę serwowaną w Barze 500. Najlepsza pizza jaką w życiu jadłam. Serio! W zeszłym roku byliśmy tam po raz pierwszy i nie wyobrażałam sobie, żeby i w tym nie zjeść tej pysznej, chrupiącej, pizzy. Nie wiem, jak to się stało, ale zmieściłam całą! Chyba jadłam na zapas, żeby jak najdłużej pamiętać jej smak :D
Z kolei, jeżeli kiedykolwiek będziecie w Sienie to bardzo polecam Ristoratore Il Sasso. 
To tam ostatnio jadłam risotto porcini (z borowikami). Liczyłam na powtórkę, jednak pyszne tagliatelle al ragu godnie zrekompensowało mi jego brak. 
Na jeden dzień opuściliśmy Toskanię i udaliśmy się do Umbrii, do Perugii. Tam jedzenie smakowało mi najmniej. Było po porostu poprawne. Może dlatego, że zamawiając przystawkę - mix włoskich specjałów - dostaliśmy frytki <face palm>. No nie zrozumieliśmy się ;) Makaron i gnocchi były ok, trochę za dużo oliwy, co sprawiło, że potrawy były dość tłuste, ale w ogólnej ocenie wypały w porządku.



Przez tydzień mieszkaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie nasi gospodarze przygotowywali również tradycyjne włoskie posiłki. Jednego wieczoru zaszaleliśmy 
i poprosiliśmy o przygotowanie kolacji. O mamo! Ile tego było! A jakie pyszności! 
Na przystawkę zaserwowano nam bruschettę z pomidorami oraz bakłażanem, deskę wędlin 
i serów oraz sakiewki z ciasta francuskiego nadziewane cukinią, bakłażanem i serem. Wszystkie składniki pochodziły od samych gospodarzy lub ich sąsiadów. Pycha! 
Już tym się najedliśmy, a przed nami było jeszcze danie główne - dwa rodzaje ręcznie robionych makaronów - z sosem pomidorowym oraz ragu. Cuuuudooo! Zapewne, gdybym jadła tak codziennie byłabym turlającą się kulką. W sumie wtedy tak się wtedy czułam, turlałam się, a gospodyni zrobiła nam niespodziankę i podrzuciła nam jeszcze deser. Jednak na takie pyszności znalazło się jeszcze miejsce w brzuszku. Dobrze, że było wino, to mój żołądek za bardzo nie cierpiał :D



Kocham Włochy!



poniedziałek, 4 września 2017

Podróże małe i duże - smaki Bawarii

Pierwszy dzień roku szkolnego jest w tym roku również dla mnie pierwszym dniem w pracy po urlopie. Tak, tak, wakacje się skończyły. Skończyło się też pobłażanie sobie "bo wakacje", trzeba brać się ostro do pracy.

Mimo tego, że z właściwego urlopu wróciłam tydzień temu, to dopiero teraz mam chwilę, żeby podzielić się z Wami smakami moich podróży. Od trzech lat niezmiennie głównym celem są Włochy, a dokładniej Toskania. Piękna, smaczna i cudownie pachnąca. Za każdym razem, kiedy obiecuję sobie, że następnym razem pojedziemy gdzieś indziej, w połowie roku pojawia się tęsknota za tym miejscem i nie ma mowy, żeby znaleźć inne, konkurencyjne, miejsce.
Jednak zanim dotrzemy do Włoch, zatrzymamy się w połowie drogi, żeby złapać oddech podczas podróży.
Ratyzbona, bo właśnie tam postanowiliśmy się zatrzymać, jest pięknym, lecz niewielkim miastem Bawarii. W zeszłym roku swoje pierwsze zetknięcie z bawarską kulturą mieliśmy
w Monachium, jednak wtedy jeszcze nikt z nas nie odważył się spróbować tamtejszej kuchni. Tym razem specjalnie zaplanowaliśmy przyjazd tak, aby trafić na porę obiadową.
Już w drodze szukałam w Internecie informacji, gdzie najlepiej zjeść w Ratyzbonie.
W założeniu było spróbowanie kuchni bawarskiej, niestety bez piwa, ponieważ wsród podróżujących sami kierowcy. Jedno miejsce miało ogrom bardzo pozytywnych opinii,
jednak pech chciał, że w tamtą sobotę lokal dla gości otwierał się bardzo późno.
Za późno jak dla nas. Zmuszeni byliśmy więc podążać za intuicją i znaleźć coś innego.

Trafiliśmy do Regensburger Weissbrauhaus. Miejsce dość przyjemne, typowy browar. Dodatkowo zachęciła nas duża liczba miejscowych.
Zaczynamy od zupy ziemniaczanej. Tutaj pojawia się pierwsza kłopotliwa sytuacja - zamówiliśmy trzy, dostaliśmy jedną. Może i dobrze, bo nie była ona za dobra. Dość nijaka,
w smaku przypominająca naszą kartoflankę (dość zresztą rozwodnioną). Brakowało jej zdecydowanego smaku, który mógłby zachwycić.



Kiedy zobaczyliśmy dania główne również odetchnęliśmy z ulgą, że przyszło nam podzielić się jedną zupą, bo chyba nie dalibyśmy im rady. Robiły wrażenie. Wybory standardowe - wieprzowina w sosie, knedel ziemniaczany i duszona kapusta kiszona. Najbardziej moje serce podbiła właśnie kapusta. Tak aromatycznej jeszcze nigdy nie jadłam. Reszta również dobra, może bardziej poprawna, choć trafił mi się dość twardy kawałek mięsa - wybaczam ;)




Kuchnia bawarska dobra, chociaż bardzo specyficzna. Na pewno nie będzie moją ulubioną, jednak nie zaliczę jej też do nielubianej. Bardziej stawiałabym na neutralną. 
Z racji tego, że lubię próbować nowych smaków było to dla mnie kolejne doświadczenie. 
Coś nowego, wcześniej nieznanego, a co najważniejsze lokalnego. Cieszę się, że nie trafiliśmy na niemiecką pizzę lub burgera, gdzie w lokalach specjalizujących się w tych potrawach można było spotkać najwięcej turystów.

Następny przystanek Włochy. Będzie pysznie! :)

wtorek, 8 sierpnia 2017

Ćma by Mateusz Gessler - chłodnik po raz pierwszy

Warszawa. Dla jednych miasto spełnionych marzeń, dla innych zbyt szybka i bezsensowna pogoń nie wiadomo za czym. Kiedyś ją lubiłam, nawet bardzo. Odkąd zaczęłam bywać tam częściej niż raz w miesiącu, dodatkowo w niezbyt przyjemnych okolicznościach, moja sympatia do tego miasta skończyła się. Jednak jaka by nie była może pochwalić się godnym pozazdroszczenia zapleczem kulinarnym. Tyle tu wspaniałych miejsc, że nawet moje częste wyjazdy do Warszawy nie wystarczają, aby je wszystkie odkryć.

Tym razem kroki głodnego podróżnika (czyt. mnie) zostały skierowane do słynnej Hali Koszyki, a konkretniej do restauracji Ćma by Mateusz Gessler. Tak! Kolejne moje małe marzenie kulinarne się spełniło. Spróbować kuchni Mateusza Gesslera widniało na liście "must eat" już od jakiegoś czasu. Różnie piszą, różnie mówią, jednak ja się nie zawiodłam. Jedyny minus, który wyniknął z naszej winy, to na początku brak zainteresowania obsługi - usiedliśmy za filarem i ciężko było nas zauważyć. W końcu zajął się nami miły pan, wykazujący się ogromnym profesjonalizmem. O karcie wiedział wszystko, potrafił doradzić
i prawie czytał nam czytać w myślach.
Wizyta w Ćmie była dla mnie debiutancka nie tylko ze względu na pierwsze zetknięcie się
z kuchnią Mateusza Gesslera, ale także dlatego, że pierwszy raz w życiu jadłam chłodnik. Kurcze! Dlaczego do tej pory broniłam się przed nim rękami i nogami?! Sama nie wiem. Trochę różowy kolor mnie odrzucał, to fakt. Jeżeli każdy chłodnik jest tak pyszny, jak ten, który miałam okazję jeść, to był to mój ogromny błąd, że do tej pory go nie spróbowałam.


Dodatkowo jako przystawkę zamówiliśmy carpacio z burków z kozim serem i granatem. Idealne połączenie dla maniaka buraków i koziego sera, jakim jestem. 
Napiszę krótko - nie mogło nie smakować :)


Dania główne - dla mnie kaczka duszona w grzybach z kaszą jęczmienną, z kolei dla taty Wojciecha duszone żeberka z kopytkami. Początkowo nie byłam przekonana do kaczki, 
bo jakoś nie miałam ochoty, bo kasza jęczmienna, bo miałam na oku jeszcze inne danie. Namawiana przez pana kelnera, w końcu się skusiłam i nie żałuję. Było pyszne! Moje obawy, że takie typowo polskie połączenie będzie na pewno ciężkie dla żołądka były zupełnie niepotrzebne. O dziwo było lekko i pysznie :)


Wojciech został bardzo mile zaskoczony, ponieważ okazało się, że chwilowo zabrakło żeberek, ale w zamian dostał polędwicę wołową. Oj, to też było dobre. Nie byłabym sobą, gdybym nie podkradła choć kawałka. Ta opcja już chyba trochę cięższa, ale dla męskiego żołądka do udźwignięcia.


Od momentu wizyty w Ćmie minęło już trochę czasu. Kilka razy wracałam też do Warszawy, tym razem z chęcią na lunch w Warszawskim Śnie, jednak ciągle coś mi nie grało i czekam 
na ten idealny zestaw. Ćmę bardzo polecam, naprawdę. Pyszne, typowo polskie jedzenie bez udziwnień. Każdy na pewno znajdzie tam coś dla siebie :)

P.S. Trochę mnie tu nie było, ale już do Was wracam - obiecuję :)




niedziela, 28 maja 2017

Niebiańska uczta po raz drugi - Menu Motto

Dzień Mamy jest dniem szczególnym, więc należy go celebrować w wyjątkowym miejscu.
W tym roku stanęłyśmy na wysokości zdania. Chciałyśmy spędzić z Mamą miło czas, a także zjeść pyszny obiad. Wybór jednogłośny - Menu Motto. Dla Mamy miejsce nowe, znane jedynie z opowieści, dla nas okazja do spróbowania dań z nowej karty. Układ idealny.

O Menu Motto pisałam już kilka miesięcy temu. Mój zachwyt nad restauracją Beaty Śniechowskiej oraz tamtejszymi potrawami nie mija. Ba, jest on coraz większy! To zjawisko cieszy, bo świadczy o bardzo wysokim poziomie tego miejsca. Zachwycają też kelnerzy, którzy są niezwykle uprzejmi i mają ogromne poczucie humoru, co sprawia, że atmosfera jest niekrępująca i rodzinna.
Nowa karta to przede wszystkim dania nowe, ale znajdziemy też tam kilka pozycji znanych
z poprzedniej karty, ze zmienionymi dodatkami. Mnie to bardzo ucieszyło, ponieważ mogłam nadrobić zaległości z poprzedniej wizyty i jako danie główne wybrać dorsza w towarzystwie budyniu z białych warzyw.

Ucztę rozpoczynamy od zup. Dziewczyny wybierają rosół z lanymi kluskami, ja barszcz
z młodych buraków z tłuczonymi ziemniakami i przepiórczym jajem. Takiego smaku się nie spodziewałam. Naprawdę! Do tej pory barszcz kojarzył mi się przede wszystkim z tym wigilijnym, nie zawsze idealnym, dość kwaśnym. Ten zaskoczył swoją delikatnością
i rewelacyjnym doprawieniem. Kiedy poprzednio smakowany rosół z lanymi kluskami przeniósł mnie do czasów niedzielnych obiadów u babci Tereski, tak barszcz z ziemniakami to wspomnienie dzieciństwa u babci Marysi. Niesamowite! Gdybym wiedziała, że zupa będzie taka dobra, to chyba od razu zamówiłabym dwie porcje, rezygnując z dania głównego. Chociaż..potem żałowałabym straconych innych pyszności :D



Tak jak już wspominałam wcześniej, na danie główne wybrałam filet z dorsza
z budyniem z białych warzyw, szparagami i czosnkiem niedźwiedzim. Mama podobnie. Bardzo ucieszyło mnie, że ta pozycja została w karcie, ponieważ słyszałam o niej same pozytywne rzeczy,
a ostatnio mój wybór padł na kaczkę z kluseczkami. Pierwsze pytanie - czy można dokładkę budyniu? Obłęd! Leciutki jak chmurka, po prostu pyszny! Dorsz idealny. Tym razem Siostra postawiła na kaczkę, którą podano z kaszą gryczaną, kalafiorem romanesco i zasmażaną młodą kapustą. Dawno nie widziałam, żeby moja Siostra w takiej ciszy pałaszowała obiad. Wniosek nasuwa się sam - smakowało.



Jedna z wiodących zasad idąc do Menu Motto: zapominamy o diecie! Deser to absolutny "must eat". Nie można go pominąć. Jestem ogromną fanką lodów, szczególnie takich pysznych, jak w Menu. Dodatkowo o tak niezwykłych smakach. Poprzednio hibiskus, teraz rabarbar. Zachwycają! Mama, mimo tego, że długo broniła się przed deserem, w końcu postawiła właśnie na lody - waniliowe, rabarbarowe oraz mango. Oczywiście moja łyżeczka szybko powędrowała do jej talerza. Niebo! My z Siostrą postawiłyśmy na ptysie z białą czekoladą i lodami rabarbarowymi. Mmmm..pycha!





Podsumowując, niebo zawsze pozostanie niebem. Menu Motto to istny raj na ziemi!
Poziom utrzymany na najwyższym poziomie. Pysznie i zaskakująco, Mama przeszczęśliwa, czyli niebiańska uczta smaków zakończona powodzeniem. Brakowało nam jeszcze kilku dodatkowych osób (albo żołądków :D), które mogłyby spróbować innych, równie ciekawych, dań. Trafny wniosek - trzeba szybko wrócić do Menu Motto.

Tęsknię jedynie za dekonstrukcją sernika..

Beato, Szefowo, oraz cała Załogo - dziękujemy! :)


P.S. Nadal aplikuję na zmywak :D

sobota, 6 maja 2017

Zjadła mnie ambicja

Dosłownie pożarła. Do tej pory zastanawiam się, co ja chciałam osiągnąć? Nie chciało mi się robię normalnego treningu, a że od rana ciagle coś szło nie tak, postanowiłam się przebiec. Jak zwykle 5 kilometrów, w lekko średniej formie około 33 minuty. Na taki dzień jak dziś idealnie. Głowa się przewietrzy, myśli same poukładają.
Czy ja już wspominałam, że od momentu, kiedy otworzyłam oczy wszystko idzie nie tak jak powinno? Z bieganiem było podobnie. Może to głodne koty, którym przed wyjściem obiecałam, że dam im jeść po powrocie, rzuciły na mnie klątwę?
Źle wystartowałam, za szybko. Po kilkuset metrach moje nogi odmówiły posłuszeństwa, przybierając postać wielkich drewnianych kłód. Później czerwone światło, minuta truchtu 
w miejscu, kolega spotkany na tym przymusowym postoju i rozmowa z nim. Ledwo wymęczyłam trzy kilometry marszobiegiem, o czasie nie chce nawet wspominać. 
Czy było mi to potrzebne? Watpię. 
Jestem upartą osobą, która jak sobie coś założy, to musi to zrealizować. Założenie na maj było takie, do kolejnego pobytu w szpitalu, przez osiem dni (od wtorku) zrobię pięć treningów. Nie mogłam odpuścić. Znaczy mogłam, ale głowa mi na to nie pozwalała. 
Chora ambicja. W drodze powrotnej do domu wymyśliłam, że dorzucę do tych 3 kilometrów krótki trening z piłka z YouTube. Poszło lepiej. Skończyłam z czystym sumieniem, a nawet lepszym humorem. 

Po co to wszystko pisze? Ten dzień utwierdził mnie w przekonaniu, że naprawdę trzeba słuchać swojego ciała i sygnałów, jakie do nas wysyła. Kiedy jest zmęczone, daje nam o tym znać - słuchajmy go! Zaprzyjaźnijmy się z nim. Tylko to pomoże nam być zdrowym i pełnym sił. Odpoczynek jest równie ważny jak trening. Regenerujmy się i rozciągajmy. 
Jutro stawiam na stretching i relax :)


czwartek, 27 kwietnia 2017

Restaurant Week - Nigdy nie zapomnę

Restaurant Week - wiele słyszałam, dużo czytałam, w końcu sama postanowiłam doświadczyć.
Kiedy zobaczyłam listę wrocławskich restauracji, które biorą udział w tej edycji aż oczy mi się zaświeciły, kiedy spośród nich wyłoniło się  Nigdy nie zapomnę. Miejsce znane mi bardzo dobrze, uwielbiane i zaczliczane do tzw. 'pewniaków' (o nich też kiedyś chciałabym napisać), gdzie wracam dość często.
Dla wielu Restaurant Week to okazja do spróbowania nowych smaków, odwiedzenia nowych restauracji, więc mój wybór może wydawać się co najmniej dziwny. Szczerze mówiąc Nigdy nie zapomnę jako jedyne zaproponowało menu, które przypadało mi do gustu od poczatku do końca. W pozostałych zawsze było coś, czego mogłabym się przyczepić. Szczególnie duża ilość nielubianego przeze mnie groszku i szparagów (choć do nich się przekonuję).
Ta wizyta niosła ze sobą wiele nowości, ale wrażenia pozostały te same - przepysznie!

Nigdy nie zapomnę zachwyca mnie zawsze niebanalnym smakiem i ogromną kolorystyką potraw. Nazwa wymyślona przez Właścicieli jest więc idealnie dopasowana do miejsca - wizyty w restauracji nie da się zapomnieć :)
W ramach Restaurant Week proponowane jest trzydaniowe menu degustacyjne, na które składa się przystawka, danie główne i deser. My zostaliśmy przywitani podpłomykiem z palonym kozim twarogiem w towarzystwie karmelizowanej figi oraz gruszki z chilli. Dla mnie, jako miłośniczki koziego sera przystawka idealna! Taka też była w smaku i rozbudziła moje zmysły do granic możliwości, a żołądek krzyczał 'jeszcze! jeszcze!'. Niestety dokładki nie było, a moi towarzysze zjedli wszystko do ostatniego okruszka.



Danie główne - konfitowane  udko z kaczki, kwaśna wiśnia i puree z batata. Do tej pory zastanawiam się dlaczego do tej pory nigdy nie zjadłam w Nigdy nie zapomnę kaczki?! Mięso rozpływało się w ustach, wszystkie smaki (tak bardzo sobie przeciwne)  tworzyły pyszną całość.



Paloną beza z pianką z masparpone i truskawką w trzech odsłonach zakończyliśmy naszą trzydaniową ucztę. Na początku dość  sceptycznie podchodziłam do deseru, do momentu dania główniego z założenia chciałam go komuś oddać, ale jak kelner postawił go przede mną od razu zmieniłam zdanie. Już sam wygląd  zapowiadał, że będzie pysznie. Tak było! Nawet mojej Siostrze, która bez nie lubi bardzo smakowało. Chciała nawet dokładkę. Truskawka w trzech odsłonach? Proszę bardzo: panna cotta truskawkowa, galaretka i coś na kształt biszkoptu. Oj było to dobre!



Każdemu, kto zastanawia się jeszcze nad tym czy warto wybrać się na Restaurant Week - polecam :) Ja z chęcią skorzystałbym jeszcze z ofert innych restauracji, ale już nie zdążę. Kolejna edycja będzie moja i będzie więcej nowych miejsc i smaków! Szkoda tylko, że porcje są degustacyjne. Dla mnie było w sam raz, ale dla niektórych może być za mało. Szczególnie, że to takie pyszne :D

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Lunchboxy, pudełka i kurczak z makaronem ryżowym

Pudełka z jedzeniem są nieodłączną częścią mojej codzienności. Są ze mną w pracy, na uczelni, 
w podróży. Ich przygotowanie stało sie dla mnie przyjemną rutyną, choć nie ukrywam, że czasem lubię zrobić sobie 'dzień leniucha' i poszukać dla nich pysznej alternatywy (w końcu skądś muszę czerpać inspirację dla innych postów :D). Lubię też piątki, kiedy przede mną wolny weekend, kiedy nie muszę nic robić, a każdy posiłek jem na świeżo. To jest radość sama w sobie, jednak w pracy jeść coś trzeba. Żeby nie żywić sie lunchami z pobliskiego bistro, swoją droga bardzo przeciętnymi, każdego dnia zabieram ze sobą pudełka. Mam nawet specjalną torbę, która dostałam od siostry, z Ikei, gdzie mieszczą sie one wszystkie. Zawsze więc jest Kasia i torba z pudełkami. 
W pracy zjadam dwa z pięciu swoich posiłków, w kryzysie trzy. Jest to drugie śniadanie i zazwyczaj obiad, bądź podwieczorek, kiedy później planuję większą ucztę. Faktycznie, mogłabym jeść świeży, ciepły obiad w domu, a nie ten podgrzany w mikrofalówce, z pudełka, ale wtedy za długo musiałabym czekać, żeby móc poćwiczyć. 
Czym się kieruję przygotowując posiłki na następny dzien do pracy? Przede wszystkim czasem. 
Staram się poświecić na to góra 40 minut. Na drugie śniadanie zazwyczaj robię koktajl bądź smoothie. 
Z obiadem jest wiecej zamieszania, ale najczęściej są to różne kombinacje mięsa i warzyw (choć bywa 
i bezmięsnie), a do tego kasza, makaron ryżowy, gryczany lub ryż. Dobra organizacja to podstawa, więc kiedy jedna rzecz sie robi, ja w tym czasie przygotowuję coś innego i gotowe :)




Dziś chciałabym Wam zaproponować bardzo szybki w przygotowaniu makaron ryżowy z kurczakiem, papryką i sosem pomidorowym - idealny do pudełka. 
Co potrzebujemy do jego przygotowania?

  • jedną pierś z kurczaka
  • pół czerwonej papryki
  • pół szklanki pulpy pomidorowej
  • cebulę, czosnek
  • sól, pieprz, kurkumę
  • 60g makaronu ryżowego (bardzo fajnie smakuje też z makaronem gryczanym)
Posiekaną cebulę oraz czosnek zeszklić na oleju kokosowym. Dodajemy kurczaka oraz paprykę 
i smażymy około 10 minut. Po tym czasie dodajemy pulpę pomidorową oraz przyprawy i dusimy jeszcze chwilę razem. Ugotowany makaron mieszamy z gotowym sosem i przekładamy do pudełka.



Smacznego! :)



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Pyszne poranki Beaty Śniechowskiej

Robiąc dziś małe porządki z zachwytem zauważyłam, że moja kolekcja książek kucharskich niepostrzeżenie się powiększyła. Jest ich coraz więcej, a co za tym idzie mam coraz mniej miejsca na półkach. Koniecznie muszę coś wymyślić, bo na pewno będzie ich przybywać,
a jak na pedantkę przystało powinny być one ładnie i równo poukładane. Jeszcze niedawno nawet nie myślałam, że będę mieć więcej niż dwie takie książki, a teraz mogę je przeglądać godzinami, czytać przepisy, kombinować i szukać inspiracji. To fajne!
Ponad tydzień temu na mojej półce, chociaż w sumie na półkę to ona jeszcze nie trafiła, pojawiła się nowa pozycja - Pyszne poranki. 101 przepisów na smaczne i zdrowe śniadania Beaty Śniechowskiej. Ciekawe czy jest ich tam faktycznie aż 101? Muszę policzyć :D
Nie od dziś wiadomo, że jestem wielką fanką śniadań, więc dla mnie jest to książka pełna inspiracji. Odkąd ją kupiłam oglądam ją codziennie. Pięknie wydana, z cudownymi zdjęciami.



Pyszne poranki podzielone są na osiem rozdziałów: Śniadania w 5 minut, W świecie kanapek, Jajko w roli głównej, Power bowl - miska pełna zdrowia, Drugie śniadanie na wynos,
Dla dzieci, Weekendowe fantazje oraz Dodatki. Nie mam na razie swojego ulubionego, ponieważ w każdym z nich jestem w stanie znaleźć coś dla siebie. Przepisy są łatwe w wykonaniu, a składniki potrzebne do ich wykonania są powszechnie dostępne w sklepie.
Nie są to potrawy wymyślne, a jak sama Beata pisze we wstępie - proste i szybkie. Bardzo podoba mi się, że każde śniadanie ma swoją historię, bądź po prostu słowo wprowadzenia, opisaną jeszcze przed podaniem receptury. Tworzy to klimat ich wyjątkowości i odrębności. Daje też poczucie, że nie są to przepisy "wzięte z księżyca", stworzone jedynie na potrzeby tej książki, a przepisy na codzień wykorzystywane przez Beatę.
Zdjęcia! Już na początku pisałam, że są cudowne i to prawda. Wykonane przez KaszęManną, utrzymane w domowej atmosferze, pobudzają zmysły i zachęcają do gotowania.
Osobiście czuję smak tych potraw jeszcze przed ich wykonaniem.



Uważam, że Pyszne poranki to książka dla każdego. Zarówno dla tych, którzy swoje pierwsze kroki w kuchni mają dawno za sobą, jak i dla amatorów. Dla tych, którzy rano nie mają za wiele czasu na przygotowanie śniadania i dla tych, którzy lubią poświęcić im więcej niż pięć minut. Przepisy są na tyle proste, że każdy z nas znajdzie coś pysznego dla siebie.
Zachęcam Was do wstania z łóżka kilka minut wcześniej, aby móc zrobić sobie pyszne
i zdrowe śniadanie, tak ważne, aby mieć energię na cały dzień.

Chciałabym wypróbować kady z przepisów - mam nadzieję, że mi się uda.
Wczoraj, na pierwszy ogień poszedł omlet cesarski. Troszeczkę zmodyfikowałam recepturę, dodając mąkę jaglaną, erytrol oraz syrop klonowy. Wyszedł obłędny! Może nie wygląda idealnie,
ale jego smak to wynagradza. Wszystko, co lubię na jednym talerzu :)



Książka godna polecenia! Pełna pasji, smaku i pozytywnej energii :)

niedziela, 26 marca 2017

Bernardzie, cóż się z Tobą stało?

Bernard to chyba jedna z najbardziej znanych restauracji na wrocławskim Rynku. Polecana przez wszystkich, bez wyjątku, jako pewniak, przeze mnie także. Odwiedzana przez wielu mieszkańców naszego miasta, jak i turystów. Zawsze, bez względu na porę, jest tam pełno ludzi, a żeby trafić na wolny stolik bez rezerwacji graniczy z cudem. To właśnie od Bernarda zaczęłam swoją przygodę ze smakowaniem kilka dobrych lat temu, więc wracam do niego zawsze z lekkim sentymentem. Trzy słowa opisujące Bernarda - pysznie, profesjonalnie, idealnie.
Do tej pory moje posty były jedynie postami pochwalnymi, bo odwiedzane przeze mnie miejsca faktycznie były tego warte. Tym razem jednak tak nie bedzie, ponieważ ostatnimi czasy Bernard bardzo mnie zawodzi. Zanim polecę tę restaurację jeszcze raz komukolwiek poważnie sie zastanowię. 
Od poczatku. Kilka ładnych miesięcy temu, jeszcze przes świetami Bożego Narodzenia, miałyśmy z Siostra ochotę na dobry obiad, wiec wybrałyśmy sie do Bernarda. Już dokładnie nie pamiętam, co wtedy jadłyśmy, jednak pierwsze co rzuciło mi się w oczy, jak dostałam kartę to był pad thai. Znając swoją słabość do tego dania, decyzja była szybka, wybieram tego z wołowiną. Ogólnie był nawet dobry, ale okropnie tłusty. Makaron ryżowy dosłownie pływał w tłuszczu, co wydało mi się być nie na miejscu. To była pierwsza taka wpadka od początku moich wizyt w restauracji. Z założenia nie przekreślam od razu dobrze znanych mi miejsc po nieudanych potrawach, więc kiedy Tato zaproponował wyjście na niedzielny obiad do Bernarda nie odmówiłam. Miałam nadzieję, że był to tylko gorszy dzień kucharza i teraz wszystko będzie tak, jak być powinno.
Na początek zamawiamy zupy, które są bardzo dobrą zapowiedzią dań głównych. Swój ulubiony krem pomidorowy mogę wychwalać pod niebiosa. Naprawdę pyszny. Siostra wybiera zupę grzybową, która podczas naszej ostatniej wizyty była dostateczna, tym razem smakuje Jej 

o wiele lepiej. Tato stawia na żurek.







Po tak dobrym wstępie myślę sobie, że może być tylko lepiej. Kelner przynosi dania główne i czar pryska...Do tej pory zastanawiam co się takiego stało z naszym starym, dobrym Bernardem? Drugie niepowodzenie nie może być już kwestią przypadku czy gorszego dnia kucharza. 
Jedyne co przychodzi mi do głowy to zmiana szefa kuchni, jednak nie mam na ten temat żadnych sprawdzonych informacji.
Zacznę od dania mojej Siostry, które było chyba najlepszym tego dnia - kaczka w buraczkach. Pięknie podana i bardzo smaczna. 
Jakość Bernarda zachowana.



Tato, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, skusił się na porządny kawałek mięsa z karty sezonowej - dojrzewający stek 
z rozbefu. Niestety nie był do końca zadowolony z jego smaku, a nawet pokusił się o komentarz, że wiele brakuje mu do ideału. 
Bardzo dobra była ciepła sałatka z ziemniaków, pomidorów i młodego szpinaku.


Na koniec zostawię sobie opis mojego głównego dania, które nawet wyglądem nie zachęcało do jego zjedzenia. 
Totalne nieporozumienie. Wybrałam sobie kurczaka w ziemi orzechowej. Z opisu wynikało, że miał to być kurczak w panierce orzechowej, 
z chutneyem morelowym z chilli, pianką serową i frytkami z batatów. Sami oceńcie wygląd tej potrawy.


Pominę już fakt, że owa panierka orzechowa, dość wilgotna, pojawiła się jedynie na jednym kawałku kurczaka. Niechlujnie położona "pianka" serowa, konsystencją przypominająca raczej gęsty jogurt, oraz chutney morelowe sprawiły, że frytki (z wyczuwalnym smakiem przepalonego oleju) stały się, niesmacznie pisząc, ciapą. Od małej dziewczynki byłam uczona przez babcię, że nieładnie jest zostawiać jedzenie na talerzu. Niestety w tym wypadku zmuszona byłam zostawić połowę potrawy. Nawet w smaku nie była najlepsza. Bardzo rozmokła. Jedyne co skłoniło mnie do jej zjedzenia, to fakt, że byłam po prostu głodna.

Czy odwiedzę jeszcze Bernarda? Na pewno tak, ale nie w najbliższym czasie. Po dwóch nieudanych wizytach naprawdę porządnie zastanowię się, zanim komuś go polecę. 
Do tej pory zastanawiam się co takiego się stało, że nagle kuchnia tak bardzo się zmieniła? To aż niemożliwe, żeby dwie wizyty pod rząd były tak nieudane.
Bernardzie! Wierzę w Ciebie!