niedziela, 26 marca 2017

Bernardzie, cóż się z Tobą stało?

Bernard to chyba jedna z najbardziej znanych restauracji na wrocławskim Rynku. Polecana przez wszystkich, bez wyjątku, jako pewniak, przeze mnie także. Odwiedzana przez wielu mieszkańców naszego miasta, jak i turystów. Zawsze, bez względu na porę, jest tam pełno ludzi, a żeby trafić na wolny stolik bez rezerwacji graniczy z cudem. To właśnie od Bernarda zaczęłam swoją przygodę ze smakowaniem kilka dobrych lat temu, więc wracam do niego zawsze z lekkim sentymentem. Trzy słowa opisujące Bernarda - pysznie, profesjonalnie, idealnie.
Do tej pory moje posty były jedynie postami pochwalnymi, bo odwiedzane przeze mnie miejsca faktycznie były tego warte. Tym razem jednak tak nie bedzie, ponieważ ostatnimi czasy Bernard bardzo mnie zawodzi. Zanim polecę tę restaurację jeszcze raz komukolwiek poważnie sie zastanowię. 
Od poczatku. Kilka ładnych miesięcy temu, jeszcze przes świetami Bożego Narodzenia, miałyśmy z Siostra ochotę na dobry obiad, wiec wybrałyśmy sie do Bernarda. Już dokładnie nie pamiętam, co wtedy jadłyśmy, jednak pierwsze co rzuciło mi się w oczy, jak dostałam kartę to był pad thai. Znając swoją słabość do tego dania, decyzja była szybka, wybieram tego z wołowiną. Ogólnie był nawet dobry, ale okropnie tłusty. Makaron ryżowy dosłownie pływał w tłuszczu, co wydało mi się być nie na miejscu. To była pierwsza taka wpadka od początku moich wizyt w restauracji. Z założenia nie przekreślam od razu dobrze znanych mi miejsc po nieudanych potrawach, więc kiedy Tato zaproponował wyjście na niedzielny obiad do Bernarda nie odmówiłam. Miałam nadzieję, że był to tylko gorszy dzień kucharza i teraz wszystko będzie tak, jak być powinno.
Na początek zamawiamy zupy, które są bardzo dobrą zapowiedzią dań głównych. Swój ulubiony krem pomidorowy mogę wychwalać pod niebiosa. Naprawdę pyszny. Siostra wybiera zupę grzybową, która podczas naszej ostatniej wizyty była dostateczna, tym razem smakuje Jej 

o wiele lepiej. Tato stawia na żurek.







Po tak dobrym wstępie myślę sobie, że może być tylko lepiej. Kelner przynosi dania główne i czar pryska...Do tej pory zastanawiam co się takiego stało z naszym starym, dobrym Bernardem? Drugie niepowodzenie nie może być już kwestią przypadku czy gorszego dnia kucharza. 
Jedyne co przychodzi mi do głowy to zmiana szefa kuchni, jednak nie mam na ten temat żadnych sprawdzonych informacji.
Zacznę od dania mojej Siostry, które było chyba najlepszym tego dnia - kaczka w buraczkach. Pięknie podana i bardzo smaczna. 
Jakość Bernarda zachowana.



Tato, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, skusił się na porządny kawałek mięsa z karty sezonowej - dojrzewający stek 
z rozbefu. Niestety nie był do końca zadowolony z jego smaku, a nawet pokusił się o komentarz, że wiele brakuje mu do ideału. 
Bardzo dobra była ciepła sałatka z ziemniaków, pomidorów i młodego szpinaku.


Na koniec zostawię sobie opis mojego głównego dania, które nawet wyglądem nie zachęcało do jego zjedzenia. 
Totalne nieporozumienie. Wybrałam sobie kurczaka w ziemi orzechowej. Z opisu wynikało, że miał to być kurczak w panierce orzechowej, 
z chutneyem morelowym z chilli, pianką serową i frytkami z batatów. Sami oceńcie wygląd tej potrawy.


Pominę już fakt, że owa panierka orzechowa, dość wilgotna, pojawiła się jedynie na jednym kawałku kurczaka. Niechlujnie położona "pianka" serowa, konsystencją przypominająca raczej gęsty jogurt, oraz chutney morelowe sprawiły, że frytki (z wyczuwalnym smakiem przepalonego oleju) stały się, niesmacznie pisząc, ciapą. Od małej dziewczynki byłam uczona przez babcię, że nieładnie jest zostawiać jedzenie na talerzu. Niestety w tym wypadku zmuszona byłam zostawić połowę potrawy. Nawet w smaku nie była najlepsza. Bardzo rozmokła. Jedyne co skłoniło mnie do jej zjedzenia, to fakt, że byłam po prostu głodna.

Czy odwiedzę jeszcze Bernarda? Na pewno tak, ale nie w najbliższym czasie. Po dwóch nieudanych wizytach naprawdę porządnie zastanowię się, zanim komuś go polecę. 
Do tej pory zastanawiam się co takiego się stało, że nagle kuchnia tak bardzo się zmieniła? To aż niemożliwe, żeby dwie wizyty pod rząd były tak nieudane.
Bernardzie! Wierzę w Ciebie!


niedziela, 12 marca 2017

Maczfit po raz drugi

Miniony tydzień był wyjątkowo ciężki. Powrót do pracy zaliczyłam przez wielkie "pe" i o ile poranne wstawanie przychodziło mi bardzo łatwo, o tyle trudniej było mi wytrzymać osiem godzin przed komputerem na pełnych obrotach. Jak to mówią - trening czyni mistrza, więc będzie coraz lepiej :)
Przez te wszystkie dni dzielnie przygotowywałam pudełka z jedzeniem do pracy, jednak wiedząc, że całą środę spędzę w Warszawie u lekarza, postanowiłam się zabezpieczyć na czwartek i zamówić catering dietetyczny. Po raz kolejny padło na Maczfit i po raz kolejny się nie zawiodłam.

O wieli atutach tej firmy pisałam już jakiś czas temu, a moja czwartkowa pudełkowa przygoda potwierdziła tylko moją bardzo dobrą opinię. Tak samo, jak za pierwszym razem wybrałam opcję Macz Special, no gluten+no lactose, 2000 kcal.
Posiłki zostały dostarczone pod moje drzwi punktualnie. Wszystko było świeże, pyszne
i bardzo ładnie wyglądało. Jedynie obiadu było trochę za mało jak dla mnie i po jego zjedzeniu czułam lekki niedosyt. Miałam też okazję pierwszy raz w życiu spróbować kalarepy. Aż dziwne, że nigdy przedtem jej nie jadłam, a wręcz unikałam jej, z góry zakładając, że mi nie zasmakuje. Pozytywne zaskoczenie. Okazała się dość dobra.
Może nawet kiedyś się zaprzyjaźnimy.

Śniadanie: czekoladowo-owocowa komosa z orzechami

Baaaardzo czekoladowa! :) Zjedzona jeszcze w domu przed wyjściem do pracy.
Mimo tego, że w tygodniu staram się jeść raczej śniadania białkowo-tłuszczowe, to byłam najedzona przez kolejne kilka godzin. Spełniła swoje najważniejsze role - rozgrzała, dodała energii
i była pyszna.


II śniadanie: pasta warzywno-jajeczna z bezglutenowym pieczywem i słupkami kalarepy

Do tego posiłku podchodziłam najbardziej sceptycznie, chyba przez tą kalarepę, i zostałam pozytywnie zaskoczona. Byłam ogromnie ciekawa bezglutenowego chleba - świeży, zrobiony z naturalnych składników. Co prawda wolałabym chleb gryczany, ale ten też był dobry :)
Nie dałam rady nawet zjeść całej porcji.


Obiad: kaszotto z kaszy jaglanej z indykiem, fasolką szparagową i cukinią

Cukinia w tym opisie chyba specjalnie została umieszczona na ostatnim miejscu, 
bo znalazłam jej tylko dwa kawałki. Trochę mało. Fasolki podobnie. W smaku bardzo dobre, 
ale mogłoby być tego trochę więcej, w szczególności warzyw. Tutaj, tak jak wspominałam wcześniej, pozostał mały niedosyt.


Podwieczorek: marchewkowe batoniki gryczane

Cudo! Tak pyszne, że WOW! Trafione w punkt, zawierały wszystko to, co lubię.
Idealna przekąska przed treningiem.


Kolacja: rozgrzewająca zupa z pieczonych buraków z prażonym słonecznikiem 
i bezglutenowymi grzankami

Burak - ostatnio mogłabym go jeść codziennie, więc taka zupa była dla mnie idealna. 
Bardzo dobrze przyprawiona.



Jedyne czego mogłabym się przyczepić to ten obiad. Mimo tego Maczfit jest nadal moją ulubioną firmą cateringu dietetycznego i na pewno w kryzysowych sytuacjach będę do niego wracać.
Polecam! :)



czwartek, 2 marca 2017

Nowy miesiąc, nowy dzień, nowe wyzwania i muffiny jajeczne

Przyszedł czas żeby po trzech miesiącach zamienić dres na sukienkę, a ceramiczny kubek ulubionej kawy na kubek termiczny. 
Nowy miesiąc, nowy dzień, nowe wyzwania.
Po małych perturbacjach rozpoczynam przygodę w nowej pracy. Nowej, ale starej. Po roku zdobywania doświadczenia w innej firmie, wracam do korzeni.
W głowie miliony mysli, pytań i watpliwości, w tym jedno, najważniejsze - czy dam rade? Powrót do pracowniczej rzeczywistości po trzech miesiącach zwolnienia lekarskiego, a przy okazji po trzech operacjach, jest dla mnie ogromnym wyzwaniem. Powtarzam sobie: "Dasz radę! W końcu już nie w takich momentach dawałaś sobie radę!". Wtedy pojawia się kolejna natrętna myśl - co będzie, jak choroba wróci? To jest chyba najgorsza myśl, jaka mnie męczy w ostatnim czasie, ale kurcze "Kasia, jestes twarda! Pokonasz i to.". To sprawia, że jest mi lepiej. Jednak pozytywne nastawienie zwycięża, a wiec z uśmiechem zacznijmy ten nowy dzień! :)

Tak ważny dzień trzeba zacząć porządnym śniadaniem. 
O tym, jak ważne są dla mnie śniadania pisałam kilka dni temu. Dziś muffiny jajeczne. Mają w sobie wszystko co kocham, ale tak naprawdę ich składniki zależą jedynie od tego, na co mamy ochotę, bądź co mamy w lodówce. Można, tak jak ja, przygotować je dzień wcześniej i do rana przechowywać w chłodnym miejscu.

Składniki:

  • 3 jajka
  • pół papryki
  • 100g cukinii
  • 50g mrożonego szpinaku
  • 40g koziego sera
  • szczypiorek
  • sól i pieprz
Warzywa oraz ser drobno kroimy. Dodajemy do roztrzepanych z przyprawami jajek i mieszamy. Gotową masę przelewamy (najprościej za pomocą chochelki) do silikonowych foremek na muffinki i pieczemy do ścięcia się jajek. U mnie było to 20 minut w 180 stopniach.




Wrzucam tego posta jeszcze przed wyjściem do pracy. Trzymajcie za mnie kciuki! :)
Miłego, pełnego słońca, dnia! :)