niedziela, 10 lutego 2019

Wartość dodana zimowego Camp by Ann

W pierwotnej wersji ten post wyglądał trochę inaczej. Na początku narzekałam (w sumie właśnie i tak to robię) na miniony ciężki tydzień. Bo dopadła mnie wredna migrena. Bo trzeba było zwolnić, a nadal być na pełnych obrotach. Jednak wczorajsze odwiedziny u babci natchnęły mnie do pewnych zmian. 

Z babcią nie widziałam się już dłuższy czas. Najpierw Ona była w trzy tygodnie w sanatorium, 
a potem ja wyjechałam na obóz. W międzyczasie widziałyśmy się dosłownie przez pół godziny, przelotem. Korzystając z wolnej soboty postanowiłam pojechać do babci i trochę z Nią pobyć. 
Tak sobie rozmawiałyśmy, ja bardzo dużo opowiadałam Jej o Camp by Ann, z którego wróciłam tydzień temu, aż w końcu Babcia z pełną powagą zapytała mnie: „Kasia, a co Ci dają te obozy?”. 
Nie powiem, samo pytanie, które padło z ust Babci mnie zaszokowało, bo kompletnie się go nie spodziewałam. Takie nie w Jej stylu. Ale właśnie, do rzeczy, co mi dają te obozy? Nawet nie musiałam się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Jest prosta. Dają mi radość, dobrą energię. Dają mi uśmiech na kilkadziesiąt następnych dni i spełnienie. Chęć do działania. Tak naprawdę, poza godzinami spędzonymi na sali ćwiczeń, te obozy dają mi o wiele więcej. 

Tydzień temu, w sobotę, wróciłam z zimowego Camp by Ann. Dwadzieścia jeden treningów (żadnego nie opuściłam! :D), hektolitry wylanego potu, łez, ale przede wszystkim wszechobecna dobra energia! To był mój drugi obóz. Niby podobny do tego pierwszego, a jednak tak bardzo inny. 
Kiedy wróciłam z tego majowego, od razu wiedziałam, że będę chciała dostać się na zimowy. Szczególnie dlatego, że nie lubię zimna, a poranne rozruchy miały być dla mnie swego rodzaju sprawdzianem, zmuszeniem mnie do wyjścia ze swojej cieplej strefy komfortu. Tak, jak napisałam wyżej, byłam na każdym treningu. Biegałam nawet w te najzimniejsze, mroźne poranki - egzamin zdany :D 
Tym razem przyjeżdżając do DOJO byłam już trochę pewniejsza. Wiedziałam „co z czym się je”. 
Nie byłam taka przestraszona i zawstydzona. Raczej wprowadzałam w "ten obozowy świat" moje koleżanki z domku, które były tam po raz pierwszy. W jakimś stopniu byłam przygotowana, na to, 
co mnie czeka na miejscu, a jednak nie raz zostałam zaskoczona. Nawet przez samą siebie. 
Jaki był ten obóz? Był to obóz, na którym każdy dzień wypełniony był uśmiechem i radością. 
Obóz, na którym lał się nie tylko pot, ale lały się też łzy. Łzy wzruszenia, bezsilności, oczyszczenia. Obóz, na którym poznałam wiele wspaniałych osób, które były dla mnie podporą, wsparciem 
i motywacją. Osób, dzięki którym śmiałam się w niebogłosy, tańczyłam i skakałam z radości. 
Aż w końcu był to obóz, na którym po raz kolejny udowodniłam sobie, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, że jestem silna i nie istnieje coś takiego jak ograniczenia! I choć czasami wydaje mi się, że jestem słaba, że można mnie jednym ruchem, jak dmuchawca, zdmuchnąć z powierzchni ziemi, to takie dni jak te pokazują mi, że wcale tak nie jest. Nic, ani nikt, nie są w stanie mnie zniszczyć! 
Walczę zawsze (nie rzadko ostatkami sił) od początku do samego końca! 

Do DOJO przywiozłam też kilka tematów „do przerobienia”. Chciałam spojrzeć na nie z pewnego dystansu. Ułożyć sobie w głowie, wyznaczyć priorytety, podjąć decyze. Udało się. Teraz nie pozostaje nic innego, jak wziąć się do roboty! :)
Nie tracę czasu - działam i czekam na efekty! :)


Czyli co, teraz celujemy w lato? ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz