środa, 4 stycznia 2017

O dietach słów kilka

Zapewne każdy z nas był kiedyś na diecie. Ja też. I to nie na jednej.
Przygody te kończyłam ze zmiennym skutkiem. Raz było cholernie ciężko, żeby przy kolejnej próbie poszło już o wiele lepiej. Czytałam, obserwowałam, testowałam, próbowałam.
Dziś, po wielu latach walki, spokojnie mogę powiedzieć, że odniosłam sukces.

Kiedy zaczynałam poważnie myśleć o tym, że wypadałoby zgubić kilka, a w moim przypadku kilkanaście, zbędnych kilogramów, na topie była dieta Dukana. Postanowiłam spróbować. Byłam wtedy na drugim bądź trzecim roku studiów. Pierwszy tydzień opierał się na jedzeniu praktycznie samego białka, zero węglowodanów. Z tego co pamiętam dozwolony był jedynie ogórek kiszony. Wytrzymałam tylko siedem dni. Oczekiwałam zniewalających efektów, a schudłam jedynie (!) dwa kilo. Tak, tak, wtedy to było dla mnie bardzo mało! Przy tym kiepsko się czułam, a nastrój z dnia na dzień był gorszy, odpuściłam. Po prostu wróciłam do swoich nawyków żywieniowych, wprowadzając jedynie lekkie zmiany. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się z negatywnymi opiniami na temat mojej diety. Wiadomo, babcia nie była zadowolona z tego, że mniej jem, reszta rodziny też kiepsko to przyjęła.
Po kilku miesiącach pomysł na 'nową ja' wrócił. Bez żadnego specjalnego planu zaczęłam jeść bardziej świadomie. Pięć posiłków. Odstawiłam pieczywo, od święta pojawiało się ciemne, razowy makaron, mniej cukru, więcej warzyw i owoców, bardzo dużo jogurtów. Największym posiłkiem, jaki jadłam w ciągu dnia był obiad. Pozostałe cztery trochę mniejsze. Śniadanie i kolacja to najczęściej były płatki kukurydziane z chudym mlekiem, a drugie śniadanie i podwieczorek jogurt z jabłkiem. Zaczęłam też większą wagę przywiązywać do tego, ile wody wypijam. Czy się głodziłam? Nie sądzę, byłam najedzona. Czy było to zdrowe? Z perspektywy czasu wiem, że nie. Wtedy myślałam, że robię dobrze. Czy straciłam na wadze? W tym czasie najwięcej. Około dwudziestu kilogramów.
Taki stan trwał około trzech  lat. Można powiedzieć, że byłam z siebie zadowolona. Wyglądałam...chyba nie najlepiej. Tutaj warto chyba dodać, że cały ten proces odbywał się kompletnie bez aktywności fizycznej, ponieważ nigdy jej nie lubiłam. Nienawidziłam wręcz. Nie wiem, kiedy tak naprawdę ocknęłam się i zorientowałam, że nie do końca dobrze się odżywiam. W momencie, kiedy aktywność fizyczna stała się modna, postanowiłam iść za tłumem kobiet i zapisałam się do klubu fitness. Myślę, że właśnie w tym czasie miała miejsce moja największa rewolucja. Zaczęłam bardziej interesować się zdrowym odżywianiem. Dużo czytałam i powoli  coś do mnie dochodziło. A potem zaczęłam pracę w korporacji...haha! Na szczęście bardzo szybko opamiętałam się, że urodzinowe ciasteczka koleżanek, bułki udające ciemne pieczywo i jogurty z musli nie są dla mnie odpowiednią drogą. Kilka kilogramów przybyło. Postanowiłam działać!
Treningi w fitness klubie zamieniłam na domowe, odstawiłam całkowicie słodycze, chrupiące orzekąski. Poszłam za ciosem, na śniadanie jadłam kaszę jaglaną, piłam ciepłą wodę z cytryną, jednak czułam się bardzo zagubiona w tym całym natłoku informacji o tym, co powinam jeść. Wtedy jak z nieba spała mi wygrana wizyta u dietetyka z ułożeniem planu żywieniowego... CDN :)

Nie przypuszczałam, że temat, który dziś poruszyłam aż tak bardzo się rozwinie. Nie chciałabym Was zanudzać mega długimi postami, więc postanowiłam go podzielić na dwie części. To, co mieliście okazję przeczytać jest sporym kawałkiem mojej drogi do zdrowego i świadomego odżywiania. Tak bardzo ważnego w dzisiejszych czasach. Niestety moje wcześniejsze poczynania nie są godne podziwu. Może jedynie ich efekt. Druga część rozprawy nad dietami jutro :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz